wtorek, 3 lutego 2015





JAKA JA GŁUPIA!

WĄTPIĘ ŻEBY KTOŚ JESZCZE ŚLEDZIŁ TEN BLOG, ALE CHCIAŁAM TYLKO OGŁOSIĆ, ŻE ZACZĘŁAM PISAĆ NOWĄ HISTORIĘ ( http://laura-marano-strange-story.blogspot.com )
DLA NIEWTAJEMNICZONYCH WYJAŚNIĘ, IŻ JEST TO TAK W NAWIASIE POWYŻEJ :P
W KAŻDYM RAZIE ZAPRASZAM SERDECZNE NA NOWY BLOG, BO MAM NA NIM TAKIE BRADZI... (ja pierdole, za szybko piszę) TAA... MAM NA NIM BRADZI... MAM NA NIM TAKIE BRAKI, (w końcu "d" jest tak blisko "k", że można się walnąć, no i jeszcze przy okazji zaliczyć "z") ŻE JA-PIER-DZIE-LĘ! 


NO, TO ZAPRASZAM!

poniedziałek, 3 listopada 2014

EPILOG


JEŚLI NIE PRZECZYTAŁEŚ OSTATNIEGO (Z TEGO CO PAMIĘTAM 28.) ROZDZIAŁU, NIE WAŻ SIĘ CZYTAĆ TEGO, PONIEWAŻ ZEPSUJESZ SOBIE CAŁĄ KOŃCÓWKĘ.
ZAPRASZAM DO CZYTANIA




   Z punktu widzenia Ross'a:

  Wyszedłem z kuchni i stanąłem przed schodami, zerkając ponownie na zegarek.
  -Dziewczyny, ile można? Laura!- krzyknąłem. 
  Parę sekund później usłyszałem tupot stóp, a następnie schodzenie po schodach. Rydel zbiegła cała w skowronkach. Choć Nessa niezbyt lubiła róż musiała się zgodzić, by Delly w tymże kolorze wystąpiła. W tym kolorze moja siostrzyczka wygląda najpiękniej. Nie lubię kiedy ubiera się na czerwono, bo mam wrażenie, że każdy chłopak się za nią wtedy obraca. A takiemu trzeba dać w mordę. Na szczęście to już nie moje zadanie. Nawet nie wiem kiedy Rydel i Ell zbliżyli się do siebie. 
  -Spokojnie braciszku. Lekkie spóźnienie jest warte takiego efektu- ukłoniła się przede mną.
  -Kocham tą twoją skromność- parsknąłem.- Laura!- znów zawołałem brązowooką.
  Usłyszałem ciche tuptanie. Po chwili ze szczytu schodów zbiegła do mnie moja księżniczka. Ubrana w karmelowo- pudroworóżową sukieneczkę i jakieś tam pantofelki, z rozpuszczonymi lokami, które podskakiwały z każdym jej ruchem. 
  -Lauro Emmo Lynch-Marano, wujek Riker mnie zabije, jeśli nie przyjadę na czas- pogroziłem jej wskazującym palcem.
  -Oj, tatusiu, przecież to wujek Rocky jest drużbą- córka ceremonialnie przekręciła oczami. W takich momentach wyglądała kropka w kropkę jak moja Laura Marano.
  -Nie wywracaj mi tu patrzadłami. To, że wujek Rocky jest drużbą, nie zmienia faktu, że to ty podajesz obrączki. 
  -Ross, kościół jest stąd oddalony o raptem dziesięć kilometrów- mruknęła Rydel.- Poza tym póki Ell po nas nie przyjedzie, to my nie wyjedziemy. Tak w ogóle to by musiał być czyjś inny ślub, gdyby wszystko się miało udać. W końcu musiało minąć pięć lat, żeby Vanessa przyjęła te oświadczyny.
  -Pięć lat...- westchnąłem. Niemożliwe jak ten czas leci. Moja mała Laura jest już pięciolatką. Coraz bardzie przypomina mi tamtą Laurę. Takie same oczy, nos, usta, uśmiech, nawet włosy, choć wszyscy myśleli, że będzie blondynką. Tak samo się porusza, nawet ma podobny głos. Wcześniej była po połowie, ale teraz pozbyła się moich cech (przynajmniej w wyglądzie). Widzę w niej moją Laurę. Moją pierwszą Laurę, która chociaż umarła, wciąż jest wśród nas.

~*~
Sorki, epilogi mają to do siebie, że są krótkie. W każdym razie wyjaśniłam tu niewyjaśnione z ostatniego rozdziału. Jak widzicie jest Ellington, Rikessa bierze ślub. Jest nawet Raura.. tylko może nie w takiej postaci, w jakiej byście chcieli. Laura jest dead, ale jest Raura :P
W każdym razie chciałam wam podziękować za to, że doczytaliście moją historię do końca. Może nie była najlepsza, uśmierciłam główną bohaterkę (jedną z), nie było jako takiej Raury, że byli ze sobą, potem zrywali itd., ale na tym miała polegać wyjątkowość mojego bloga. Laura od samiuśkiego początku miała umrzeć, tylko najpierw nie wiedziałam jak. Później wymyśliłam ciążę. Później chciałam zrobić drugi sezon, to tym jak Ross radzi sobie jako samotny ojciec, ale doszłam do wniosku, że prawdopodobnie mało osób by mnie czytało (:(), a poza tym, nie wiem kiedy bym to wszystko pisała. Nawał nauki -.-
W każdym razie dziękuję wszystkim, którzy mnie czytali, a najbardziej komentującym osobom. Byliście prawdziwym wsparciem :) Będę tęsknić... 

28. "Everyone says 'I love you'."


CHCIAŁABYM UPRZEDZIĆ OSOBY ZE SŁABĄ PSICHĄ.
CZYTACIE NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.

  Z punktu widzenia Laury:

  Te dziewięć miesięcy było zdecydowanie innych. Tak... innych. Moje życie obróciło się do góry nogami. Z resztą nie tylko moje...
  Po pierwsze musiałam zacząć uważać na to co jem. I na to co pije, eh!

"- Dobra, musimy zacząć od twojego odżywiania. No co? Czytałem o tym- bronił się Ross.- Przepraszam bardzo, chcę żeby to dziecko było zdrowe... Więc, co masz w tym kubku?- spytał wskazując na moje ukochane naczynie.
  -Jak to co? No kawę- odparłam ze zdziwieniem. Jego reakcja... No cóż: czerwona twarz, wściekłe oczy, a jego cytatów nawet nie przytoczę. To znaczy potem się uspokoił...
  -Laura, kawa... ona szkodzi- zaczął od początku, a ja obserwowałam jego ręce, które wciąż się trzęsły.
  -A wiesz, podobno dziecko odczuwa to co matka. Jak będziesz tak na mnie wrzeszczał to będzie cię nienawidzić tak samo jak ja- powiedziawszy, wystawiłam mu język, a on spojrzał na mnie spode łba.
  -To kiedy powiemy rodzicom?- spytał z nutką nienawiści. Wiedział, że ten temat mnie drażni."

 Później oczywiście musiałam im powiedzieć. Nie chcę jednak nawet wspominać tej sceny. Nie to, że na mnie krzyczeli czy coś. Tak właściwie to postąpili całkiem inaczej (czego się nie spodziewałam). Chcieli nawet z powrotem zamieszkać ze mną i Van, ale jakoś się z tego wykręciłyśmy. Szczerze powiedziawszy natarczywy Ross mi w zupełności wystarczał. To znaczy były też dobre chwile...

  "- Kurczę!- krzyknęłam i z bezsilności opadłam na kanapę.
  -Przykro mi- szepnęła Vanessa, gładząc mnie po plecach. Usłyszałyśmy jak ktoś przekręca klucz w drzwiach frontowych, a po chwili usłyszałyśmy tak dobrze znane nam "Hej". Tak, przyszedł Ross. Dałyśmy mu klucz- a w zasadzie Nessa m dała- ponieważ upierał się, że chce mieć do mnie bezwarunkowy wgląd. Niestety, jako ojciec mojego dziecka, musiał spędzać ze mną większość czasu.
  -Coś się stało?- spytał, stanąwszy przede mną.
  -Nie chcę o tym gadać- rzuciłam, zakrywając twarz w dłoniach.
  -Laura ma lekkie załamanie.. Amm, sercowe- wytłumaczyła moja siostra.
  -Sercowe?- powtórzył blondyn.
  -Dokładnie. Bo widzisz, nikt nie chce z nią iść na randkę.
  -A co w tym dziwnego? Kto chciałby związać się z osobą lub chociaż poświecić jej jeden wieczór, skoro jej brzuch przypomina balon, co chwilę ma mdłości, nie jest w pełni sprawna i rzyga jak poczuje ogórki, kaczkę, frytki, cytrynę, maliny, większość jogurtów, a na dodatek cały czas ma wzdęcia?!- wybuchłam, wstając z kanapy. Wtedy stojący obok Ross mnie przytulił.
  -A ja znam kogoś takiego. Wytrzyma nawet to, że płaczesz jak zobaczysz psa bez właściciela i śmiejesz gdy ktoś się wywali- powiedział, głaszcząc mnie po głowie.
  -Serio? Kto to?- zapytałam.
  -Ja.. No wiesz, jeśli chcesz, to mogę cię zabrać na randkę. Tak, taką prawdziwą randkę..."

  Zgodziłam się. I pamiętam ten wieczór doskonale. Tylko nie myślcie sobie, że my z Rossem ten togo... Nie! Nasze relacje pozostały takie same. Znaczy jak od początku mojej ciąży oczywiście, bo wcześniej skakaliśmy sobie do gardeł. Ale wróćmy gdzieś do okresu lata, samego rozpoczęcia tej całej pokręconej historii, bo owa randka miała miejsce w siódmym miesiącu. A na początku musiałam wyznać coś nie tylko rodzicom, ale i całemu światu. To były nawet miłe wspomnienia. Fani Raury płakali ze szczęścia, ale wtedy poszłam na całość i powiedziałam im, że wcale nie jestem razem z młodym Lynchem, a tamto to była tylko ustawka. W sumie nie wiem dlaczego tak postąpiłam. Byłam jakaś taka... odważna. Szkoda, że potem wylali mnie z Disneya, nie było czwartego sezonu "A&A", a moja kariera na chwile obecną się skończyła (nie martwcie się, Rossa ani R5 nie). Ale spoko, mam zamiar powrócić na scenę za jakiś czas. Teraz skupiam się na sobie i na dziecku. Na moj... To może przejdźmy do konkretnego skrawka mojego życia:

"- Chcą państwo poznać płeć dziecka?- spytał nas doktor. Spojrzeliśmy po sobie i równocześnie przytaknęliśmy. Nie wiedzieć kiedy Ross złapał mnie za rękę.- To będzie dziewczynka."

  Nawet nie zdajecie sobie sprawy co czuje matka, poznając płeć dziecka. Do tej pory było to dla mnie nieodgadnione tajemnicze maleństwo. Taki skarb, który wie się, że jest najdroższy, choć nie do końca wiadomo co to. Tylko później trzeba było ją nazwać, a to już był większy problem.

"- To będzie Emma- upierałam się.
  -Jaka Emma? A niby jakie jest imię dla mężczyzny na E? I podaj mi kolejne kobiece przy okazji- rzucił Ross. Oczywiście ojciec mojego dziecka chciał, by tak jak w jego rodzinie dzieci miały imiona zaczynające się na tę samą literę.
  -Amm... Emmett, Emily, Emanuel, choć tak dziecka nie nazwę, E... E... Hedwiga- powiedziałam.
  -Hedwiga? Lau, proszę cię, to nawet nie jest na E- blondyn popukał się w czoło.
  -W hiszpańskim "h" jest nieme. Więc można czytać Edwiga- kłóciłam się, a on zrobił tzw. face palm."

  Zamknęłam pamiętnik i odłożyłam długopis na stół. Ross postanowił mi kupić taką oto książeczkę, bym zapisywała swoje ciążowe i późniejsze związane z dzieckiem wspomnienia. Że niby kiedyś to sobie przeczytam i przypomnę. Tak więc na złość napisałam tu szczerą prawdę, to jak bardzo mnie denerwował przez ten okres. 
  Odsunęłam się powoli od stołu i z pomocą rąk się podniosłam. Dziewięciomiesięczniak waży swoje parę kilo. Plus Ross chciał mnie podczas ciąży utuczyć. "Dziecko musi być zdrowe! Musi być zdrowe". Jak ja mu wsadzę to "musi być zdrowe", to się biedak nie pozbiera przez miesiąc.
  Postanowiłam napić się herbaty, więc zaczęłam iść w stronę kuchni. Podczas nalewania wody do czajnika, usłyszałam, że ktoś otwierał drzwi. Ross... Bo Vanessa by tak wcześnie z randki nie wróciła. BTW zapomniałam o niej wspomnieć. W każdym razie układa jej się z Rikem wspaniale. To widać, że są dla siebie stworzeni. Raz mi nawet powiedziała, iż zazdrości mi, że mam dziecko i, że ona też chciałaby mieć takie z najstarszym Lynchem.
  -Laura?!- wołanie gościa wyrwało mnie z zamyślenia. Ross, mówiłam.
  -Tu j.. Auuć!- pisnęłam łapiąc się za brzuch.
  -Laura, jestem!- krzyknął ponownie, nie słysząc mojej odpowiedzi. Ale ja nie miałam siły ponownie odkrzyknąć. Zgięta wpół, czekałam aż mnie odnajdzie. Kurde, oczywiście mądry Ross musiał najpierw poszukać mnie na górze! W końcu jednak wszedł do kuchni.- Laura!- przeraził się.- Co ci jest?
  -Ross... to skurcz, to.. odeszły mi wody, a potem...
  -Do szpitala- dokończył za mnie i pomógł mi wyjść z domu, a następnie wsiąść do auta.

Z punktu widzenia Vanessy:

  Siedziałam sobie w pokoju Rik'a i odrywałam kolejne płatki róż od łodygi. Praktycznie zamieniłam całe pomieszczenie z niebieskiego na czerwone. Niezbyt pasowało mi połączenie tych kolorów, ale liczy się gest, nie? Choć chciałabym, żeby wszystko było idealnie...
  Dziś nasza rocznica. Myślę, że Riker chciał sam mi zrobić niespodziankę, ale kto pierwszy ten lepszy. W sumie to nawet wiem, że blondyn chciał mi zrobić niespodziankę. Rydel mi wygadała. Ponoć ma mnie zabrać do tej samej restauracji, do której zamierzał pójść za mną na pierwszą randkę. Tiaa... Historia z brakiem forsy...
  No w każdym razie moja niespodzianka będzie pierwsza, bo kiedy Rik skapnie się, że nie ma mnie w domu, zadzwoni do mnie, a ja mu powiem, że myślałam, że się umawialiśmy u niego. Proste? Proste.
  A co do tej restauracji... W sumie to bym się wybrała, ale wątpię, że zrezygnujemy dla niej z tego, co ja tu szykuję.
  Zachichotałam i rzuciłam się na łóżko, pełne czerwonych płatków. Leżałam i leżałam, a potem jeszcze leżałam. Gdzie ten Riker? Czemu nie dzwoni? W sumie powinien zrobić to już jakieś dziesięć minut temu- zweryfikowałam, spojrzawszy na zegarek, na półce nocnej. 
  Podniosłam się do pozycji siedzącej i wyjrzałam przez okno. A tam co? Mój chłopak szedł obejmując jakąś dziewczynę. Patrzyłam na nich i chciałam odwrócić wzrok, ale nie mogłam. Jeszcze dziesięć sekund temu moje serce było oblane miodem, bo marzyłam jak będzie wyglądać ten wieczór, a teraz było pociachane na drobne kawałeczki. 
  Najpierw smutek, a potem i złość mnie ogarnęła. 
  -Co za dupek!- krzyknęłam. Rozumiem, że.. To znaczy nie rozumiem, ale nieważne... Riker mnie zdradzał z jakąś.. patykowatą, tlenioną, płaską idiotką, a na dodatek umawia się z nią w naszą rocznicę?! Choć umówił się już ze mną?! Nie mogłam tego wytrzymać. Musiałam coś zrobić.
 Wstałam i wybiegłam z pokoju, który bezsensownie starałam się udekorować. Zbiegła po schodach i wyleciałam jak wichura przed dom. A ten beszczel się na mój widok jeszcze uśmiechną!
  -Cześć Nessa- łaskawie wyplątał się z objęć tej lafiryndy i podszedł do mnie z rozwartymi ramionami. Bez wahania odtrąciłam jego ręce.- O co chodzi?- zdziwił się. O co chodzi?! O co chodzi?! Czy on se kurwa ze mnie jaja robi?!
  -O co chodzi?! Żartujesz sobie, tak?!- spuścił brwi i zaczął mi się wpatrywać w skupieniu.
  -Masz okres?- spytał czule po paru sekundach. 
  -Jak śmiesz, co?!
  -Ale co?
  -Jak to co?! Siedzę u ciebie w pokoju i czekam na twój telefon, bo przecież umówiliśmy się u mnie, zaczynam się martwić, po czym patrzę przez okno i widzę ciebie i.. jakąś.. jakąś dziewoję, która nawet nie ma na czym siedzieć i czym oddychać!
  -Słucham?!- oburzyła się ta.. ktoś.
  -No to słuchaj dziewczynko! Chodzisz z zajętym! A w zasadzie już z wolnym...- poprawiłam się i ruszyłam do auta, ścierając skrycie łzę, która zakręciła mi się w oku.
  -Ej! Vanessa! Van! Nessa!- słyszałam za sobą głos Rikera. Był coraz głośniejszy, co znaczyło, że blondyn mnie doganiał. W pewnym momencie zastąpił mi drogę.- Co ty.. Co ty mówisz? 
  -Proszę cię, zostaw mnie- wycedziłam.
  -Ale Vanessa!
  -Daruj sobie! Weź się odsuń, bo nie mogę już na ciebie patrzeć.. Odsuń się Riker!
  -Nie- powiedział stanowczo.- Chyba musimy sobie coś wyjaśnić.
  -Nie ma czego wyjaśniać- warknęłam i próbowałam go ominąć, jednak bezskutecznie.
  -Właśnie, że jest. Van, przecież.. przecież, ja nie chodzę z Caroline. Wiesz byłoby to trochę niestosowne.
  O cholerka... Caroline.. No tak, przecież to jego kuzynka! Eh... Nawet widziałam ją na zdjęciu. Na tysiącach zdjęć! Ja pierdziele jak mogłam być taka... Ale z drugiej strony...
  -Tak, a czemu spędzałeś sobie czas z nią, skoro to nie z nią masz dziś rocznicę?- spytałam, nie ustępując. Rik uśmiechnął się i zwrócił oczy ku niebu.
  -To miała być taka zmyłka.
  -Taa, rzeczywiście myląca- prychnęłam.
  -Nie myślałem, że tak to odbierzesz. W końcu słyszałaś już o Caroline wiele razy i wiesz jak ona wygląda, więc chciałem żebyś myślała, że zapomniałem.
  -Aha, w takim razie spoko, że się ze mną umawiałeś. Nie byłeś nawet u mnie w domu?
  -Nie.. bo wiedziałem, że ciebie tam nie ma.
  -Niby skąd?
  -Delly mnie wtajemniczyła w twój plan- wyznał. Otworzyłam szerzej oczy i odwróciłam w stronę domu. Rydel stała w drzwiach i niewinnie się uśmiechała.
  -Delly!- oburzyłam się
  -No co?! Jego niespodzianka lepsza!- odkrzyknęła.
  -Restauracja?! Tak rzeczywiście!- rzuciłam w jej stronę.
  -Oho! Żeby tylko restauracja!- zaśmiała się blondynka. Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na Riker'a. Amm... O co caman? Przecież ja mu chcę ofiarować coś naprawdę intymnego, coś czego się nie daje byle komu. Co on...? 
  Blondyn jakby wyczuł o czym myślę, zachichotał i wystawił mi ramię jak prawdziwy dżentelmen.
  -To idziemy?- rzucił nonszalancko. 
  -Ehem- odparłam niepewnie, wciąż pogubiona w całej tej sytuacji.- A! Czekaj!- stanęłam i odwróciłam się w stronę Caroline. Musiałam ją przeprosić- Aaa... Słuchaj.. bo ja...
  Dziewczyna wzniosła oczy ku niebu.
  -Spoko, rozumiem. Gdybym zobaczyła chłopaka z nieznajomą, zareagowałabym identycznie- powiedziała.
  -Ale te wszystkie wyzwiska...
  -Rozumiem cię- powtórzyła.- W złości rzuca się różne kłamstwa, które nasuną się na język.
  Ceremonialnie odetchnęłam z ulgą. Powiedziałam "przepraszam" i wróciłam do Riker'a, który stał już przy swoim samochodzie.
  -Już możemy jechać?- spytał, otwierając mi drzwi.
  -Jasne- uśmiechnęłam się. Chciało mi się śmiać z mojej głupoty. Jak mogłam myśleć, że Rik mnie zdradza?

  Z punktu widzenia Laury:


  Podróż ciągnęła mi się niemiłosiernie, ale wreszcie dojechaliśmy. Ross wyprowadził mnie z auta. Próbował mnie mocno trzymać, żebym nie upadła, ale jednoczenie obnosił się ze mną jak z porcelaną. Weszliśmy do środka.
  -Przepraszam panią- zagadnął blondyn do recepcjonistki.- Chciałbym powiadomić, że pani Laura Maaaaaa- wypowiadając moje nazwisko, niespodziewanie przeszedł w dziewczęcy pisk. Spojrzałam na niego zdezorientowana.- Mogę prosić jakąś inną recepcjonistkę?- krzyknął, ignorując kobietę. Fakt, do najładniejszych ona nie należała, ale to już było niekulturalne.- Halo!
  -Ross...- szturchnęłam go w ramię jak najmocniej umiałam.- Nie chcę ci przerywać zabawy, ale JA TU RODZĘ!- wydarłam się.
  -Ah, tak!- przypomniał sobie chłopak.
  Wymienił parę nieprzyjemnych słów z recepcjonistką, która swoją drogą również nie zachowywała się niepoprawnie, i wypełnił jakiś świstek, który nam podała. Następnie pielęgniarka posadziła mnie na wózek inwalidzki i zawiozła do wyznaczonej sali. Ross cały czas trzymał mnie za rękę. 
  Później przyszedł mój ginekolog i zaczął mnie oglądać.
  -Dobrze. Musimy poczekać na rozwarcie dziesięciu cm. Na razie jest tylko połowa- powiedział doktor i odszedł żeby porozmawiać z pielęgniarką.
  -Jak się czujesz?- spytał Ross, siedzący cały czas obok mnie. Przyłożył mi rękę do czoła i starł z niego pot.
  -Bywało gorzej- przyznałam, przypominając sobie zeszłoroczny incydent z nogą. On chyba pomyślał o tym samym, bo posłał uśmiech ścianie. Nagle podskoczył w miejscu, jak się później okazało, przez telefon, który wibrował mu w kieszeni.
  -Rydel- rzucił, spojrzawszy na ekranik komórki.- O cholera! Zapomniałem wszystkich powiadomić.
  No fakt. My tu sobie siedzimy, ja beztrosko rodzę, a nikt inny o tym nie wie.
  -Odbiorę i powiem jej. Oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko- zwrócił się do mnie.
  -Nie, jasne- potrząsnęłam głową, kiedy blondyn naciskał zieloną słuchawkę
  -Halo? Rydel?- rzucił do słuchawki.- Tak, tak, jestem u Laury. Tfu! Znaczy z Laurą... Jesteśmy w szpitalu... Nie, nie ma żadnych powikłań... Po prostu już czas... Tak już czas!- powtórzył z euforią w głosie.- Wiem, zdaję sobie z tego sprawę siostrzyczko... A mogłabyś poinformować resztę, bo my jesteśmy tutaj trochę zajęci... Dobra, cześć... Tak, do zobaczenia- schował komórkę do kieszeni i znów złapał mnie za rękę.
  -Ross...- zaczęłam.
  -Nie zostawiaj mnie, dobrze?- spytałam.
  -Nigdy- uśmiechnął się.

  Z punktu widzenia Vanessy:

  -Ou!- otworzyłam szerzej oczy, widząc ten "torcik", który Riker zamówił. I wcale nie zrobił tego w tej chwili. Ta misterna praca wymagała co najmniej paru godzin roboty. Kremowy torcik z naszym wspólnym zdjęciem.
  -Wszystkiego najlepszego słońce!- zaśmiał się promiennie blondyn. Odwzajemniłam uśmiech, a następnie pochyliłam się, aby go pocałować.
  -Wszystkiego najlepszego- odpowiedziałam.
  -To co, jemy?- spytał niecierpliwie. 
  -Skoro chcesz- zgodziłam się.
  Riker wstał i zaczął się zastanawiać, który kawałek położyć mi na talerz. Kurcze, co za różnica?

  Z punktu widzenia Riker'a:

  Jasna cholera! Mieli pokroić pomiędzy naszymi twarzami, to bym wiedział, który to. Czy oni są głusi czy jak?! Który to, który to...? Kurczę. I teraz nie wiem...

  Z punktu widzenia Rydel:

  -Co żeś taka szczęśliwa?- spytał mnie Ratliff, który właśnie wszedł do kuchni.
  -Laura rodzi!- wypaliłam wprost. Brunet otworzył szerzej oczy.
  -To już?- zdziwił się, a ja przytaknęłam.- Nie za wcześnie? Chyba mięli termin gdzieś za około tydzień- zastanawiał się. Wzniosłam oczy ku niebu.
  -Eh, Ratliff, przecież ona nie będzie rodzić dokładnie w dany dzień- zachichotałam. Usiadłam przy stole, a chłopak naprzeciwko mnie.
  -Nie powinniśmy jechać?- zapytał.
  -Dajmy im chwilę sam na sam- matko jak on nic nie ogarnia!
  -Rodząc w szpitalu. So romantic!- zadrwił. Zaśmiałam się.- A tak z innej beczki.. znaczy w sumie z podobnej beczki.. takiej z winem, która jest inna od beczki z piwem, prawda? No obydwa to alkohole, ale się jednak różnią i..
  -Ellington!- przerwałam mu.- Dąż do sedna- zachichotałam. Ten chłopak potrafi być uroczy, kiedy się denerwuje.
  -Więc... Wiesz.. To znaczy pamiętasz ten nasz pakt?
  -Asekurację związkową?- upewniłam. Chłopak przytaknął.
  -Ehem. Więc.. no w okół teraz się tyle dzieje, Laura i Ross mają dziecko i pewnie prędzej czy później coś między zaiskrzy, wszyscy to wiedzą, Riker i Nessa to już są tak na poważnie, w końcu dziś mają rocznicę i Riker...- przerwał jakby myślał, że powiedział o parę słów za dużo.
  -Wiem- odparłam.- To z Riker'em. Powiedział mi.
  -No. Więc jedni i drudzy mają już jakąś przyszłość, a my... My będziemy czekać, aż do czterdziestki?- spytał.- Ja nie chcę. Tak prosto z mostu powiem, że chyba coś do ciebie czuję- wypalił. Otworzyłam szeroko oczy, a buzię to musiałam z podłogi zbierać. No tego to się nie spodziewałam! I to jeszcze tak o! Bezceremonialnie... Amm... O kurczę... Ratliff, kimś więcej?! To by było dziwne... Ale czy.. w sumie nie wyobrażam sobie go z kimś innym... Była Kelly, ale zerwała z nim, mówiąc, że "widzi, że coś jest między nami". Myślałam, że nic nie ma.... Kurde, coś jest?! 
  -Amm... Ellington, ale czy to nie jest dziwne?- spytałam.- No wiesz, przecież my byliśmy przyjaciółmi od wielu, wielu lat i ja nie wiem czy...
   Niespodziewanie brunet zaczął się do mnie zbliżać. W wiadomym celu się zbliżać. Trochę niezręcznie...
  -Widzę, że przeszkadzam- powiedział ktoś za mną. Natychmiast odskoczyliśmy od siebie i spojrzeliśmy na roześmianego Rocky'ego.- Mogę sobie pójść- zachichotał. Wiem, że jedyny chłopak, którego moi bracia dopuściliby do mnie to Ratliff. Widząc minę Rocki'ego, zdałam sobie sprawę, że jemu by to nie przeszkadzało. Czy tylko dla mnie to niezręczne?!
  Wybawił mnie dzwonek telefonu. Ross... Czy już po wszystkim?
  Dopadłam komórki i odebrałam.
  -Halo, Ross... Czekaj, czekaj, uspokój się. O co chodzi?... Jak to?... Przecież wszystko było dobrze... Dobra, już jedziemy. Czekaj.- rozłączyłam się. Mój mózg zaraz eksploduje od nadmiaru wrażeń.- Chłopaki jedziemy- pogoniłam ich, kierując się do wyjścia. 
  -Gdzie?- zdziwił się Rocky. 
  -Do szpitala- rzuciłam. Racja, on nie wiedział!- Laura rodzi, ale... coś poszło nie tak. Szybko, chodźcie!

  Z punktu widzenia Vanessy:

  Siedziałam osłupiała i wgapiałam się w widelec, na którym powinien być TYLKO kawałek ciasta. Zerkałam to na Riker'a, to na srebrny krążek.
  -Co... to?- wyszeptałam. Blondyn chwycił mnie za rękę i powoli przede mną uklęknął. 
  O kurwa...
  -Vanesso Marano. Odkąd sięga moja pamięć...
  Wpół słuchałam jego ckliwej przemowy. Nie potrafiłam się skoncentrować. Widok pierścionka... no, przeraził mnie. Tak, wiem, że chciałam uprawiać dziś z nim seks, ale wyjść za mąż? Za mąż?! Przecież my jesteśmy ze sobą dopiero rok. Racja, znamy się prawie całe życie (gdzie na okrągło się nienawidziliśmy) i teraz nie wyobrażam sobie życia bez niego, ale ślub?! Ślub?! O cholera... Przecież to wymaga czasu, przemyśleń. Czy on o tym myślał... Ja nie wiem... Nigdy nie rozumiałam jak można tak od razu przyjąć zaręczyny chłopaka, a teraz kiedy mi się to przytrafia, to już zupełnie nie wiem co robić. Co robić?!
  -Van, wyjdziesz za mnie?- ogłosił ostatnie słowa prosto z serca, a ja kątem zauważyłam, że wszyscy na nas patrzą, a parę osób nawet westchnęło ze wzruszenia. I jak ja mam mu teraz odmówić? Szczególnie, że wcale nie chce mu odmawiać, ale chcę... Wiem, jestem porypana... Kurde...- Van...?- spytał Rik z lekką nutą niepokoju w głosie.
  -Amm...- odchrząknęłam, próbując się pozbyć guli z gardła.- Riker, może.. może usiądź.
  Zdezorientowany blondyn wrócił na swoje miejsce nie puszczając mojej ręki.
  -Nie?- wyszeptał, nie rozumiejąc.
  -Kochanie, posłuchaj... ja nie wiem, to dopiero rok, nie wiem.. Ja...- tutaj przerwał mi dzwonek od telefonu. Normalnie bym nie odebrała, toczę tutaj poważną rozmowę, heloł! Ale fakt, że nie wyciszyłam komórki, zmusił mnie do odebrania. Nie będę ludziom zakłócać spokoju, choć tym wlepianiem gał mnie wkurzyli. Zerknęłam na wyświetlacz. Ross... O co chodzi?- Halo?... CO?!- gwałtownie wstałam z miejsca.- Cz..czekaj... Już jedziemy!... 
  Nawet nie wiem czemu krzyczałam.

  Z punktu widzenia Ross'a:

  Krążyłem w tę i z powrotem. Jak mogli mnie wyrzucić z sali? Jak mogli powiedzieć, że coś jest nie tak? Przecież nie tak miało być...
  Poczułem jak ktoś łapie mnie za ramię i momentalnie odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni. Obok mnie stało moje rodzeństwo.
  -Ross, o co chodzi?- spytała Rydel.

  Z punktu widzenia Laury:

  -Pani Marano, proszę się skupić- głos doktora ledwo do mnie docierał.- Wstrzykni....... Jest w..... Musi s.....- słyszałam urywki zdań. Po chwili jednak wszystko zaczynało odzyskiwać kontury i słyszałam na powrót dobrze.
  -Pani Marano, słyszy mnie pani?- powoli przytaknęłam. Byłam taka wyczerpana! Czułam się coraz słabsza. Po chwili dotarło do mnie, że doktor dale do mnie mówi.-... dużo krwi. Nie znamy przyczyny tego nagłego krwotoku, dlatego nie możemy dać stuprocentowej pewności, że pani i pani dziecko wyjdziecie z tego cało. Czy pani mnie słyszy?- przytaknęłam.- Musi pani zdecydować kogo za wszelką cenę mamy ratować. Panią czy dziecko?
  Panią czy dziecko... Panią czy dziecko... To zdanie przelatywało jeszcze parę razy przez moją głowę, nim dotarł do mnie sens jego słów. Ja czy dziecko.. Moja córeczka lub ja. Musiałam wybrać, kto ma przeżyć... Wszystko stało się inne. Odpłynęłam w czerń, gdzie były tylko skrawki mojego życia. Wszystko przelatywało przez głowę tak szybko. Czyli tak wygląda "życie, przelatujące przed oczyma". Ale to nie życie najtrudniej oddać. Teraz widziałam wszystkie ważne dla mnie osoby. Postacie z mojej historii zwanej życiem. I zdałam sobie sprawę, że tyle pozostawiam. Już nigdy nie zobaczę rodziców. Będą odwiedzać tylko Van. Nigdy nie pogłaskam Velvet, a ona na mnie nie zaszczeka ani nie pomacha ogonem. Nigdy nie pójdę z Calumem na tą kawę, na którą się już umówiliśmy, którą obiecał mi po tym całym "okresie zmian". Nigdy nie napiszę SMS-a ani też nie zadzwonię do Raibow Dash. Moja Raini... Nie będę już żartować sobie z Ratliff'em i Rocky'm. Nie będziemy się wygłupiać, nie zaplotę już Rock'emu warkoczyków. Nie będę plotkować z Delly ani wybierać się z nią na shipingi i szukać ciuszków dla małej. Nie będę dawać Riker'owi rad co do mojej siostry ani patrzeć jak ją uszczęśliwia. Nie zobaczę Van... Nie będę się o nią martwić, nie będę z nią sprzątać, wymieniać się ciuchami, gotować obiadów, obgadywać ciotkę Polly i zbywać ją kiedy znów stanie w progu o piątej nad ranem, nie będę się z nią przekomarzać, przepraszać, nie zobaczę jej uśmiechu... Nie zobaczę już nigdy Ross'a, już nigdy się z nim nie pokłócę, już nigdy nie będzie się o mnie tak nadmiernie troszczył, nigdy mnie nie wkurzy, nigdy nie przytuli, a ja nigdy mu nie powiem jak bardzo go kocham... Nie zobaczę mojej córki, nigdy jej nie wezmę w ramiona, nie wychowam, nie przebiorę, nie będę wstawać dla niej w środku nocy, przestrzegać diety, użalać się jak to przez nią zgrubłam, nie usłyszę jej pierwszego słowa, nie zobaczę jej pierwszego kroku... Ale ją uratuję. Pozwolę żyć...
  -PANI MARANO!- docierały do mnie słowa doktora.
  -D..dziecko.. Ratujcie moją córeczkę!- krzyknęła. A może szepnęłam, nie pamiętam... Później była ciemność... Nic nigdzie nie było, nawet siebie nie mogłam zobaczyć. Była tylko ciemność. 
  Nagle zobaczyłam światełko. Bardzo małe... Poczułam, że idę w jego stronę. W zasadzie nie poczułam, ale światełko zaczęło się przybliżać. Było większe i większe, aż w końcu nigdzie nie było ciemności. Było tylko to oślepiające światło.
  -...reagują- usłyszałam cichy szept.- Słuch również... Pani Marano... Pani Marano... Marano... Marano... Marano...
  Poczułam, że biorę oddech. Poczułam... Poczułam wszystko... Wszystko: niewyobrażalny ból w okolicach brzucha, ból głowy, zapach szpitala i... kwiatów? Zobaczyłam białe sufit nad sobą światło, które się zbliżało, okazało się być światłem od tych latarek... Słyszałam coraz głośniej i wyraźniej. Wokół mnie było dużo osób, wszyscy chodzili, słyszałam kroki. Ktoś trzymał mnie za rękę. Ścisnęłam to "coś"
  -Laura- usłyszałam głos Ross'a. Miałam go już nie słyszeć. Miałam go nie widzieć ani nie czuć. Tak wygląda śmierć? 
  Ale potem zdałam sobie sprawę, że wszyscy tu byli. Lynch'owie, moja siostra, Ellington, rodzicie Ross'a, moi rodzice, Raini, Calum, Maia Mitchell i parę osób, których nawet nie kojarzyłam.
Wszyscy?... Nie! 
  -Gdzie moja córka?- usłyszałam swój ochrypły, słaby szept.
  -Wszystko z nią dobrze. Jest silna- odpowiedział Ross. Ale nie swoim wesołym, beztroskim tonem. Był załamany. Coś było nie tak... O co chodzi? No tak, miałam umrzeć, pewnie moje przeżycie było dla wszystkich szokiem. Czyż nie? Dla mnie w sumie to też szok. 
  -Mogę ją zobaczyć?- spytałam.
  -Po to cię... ożyw...- nawet nie mógł dokończyć zdania. Po to się ożywili? Że niby co, że jakimś systemem czy tajemniczą mocą lekarze mnie ożywili? Przecież to niemożliwe. Gdy ludzie umieli ożywiać, to nikt by nie umarł. Rozglądnęłam się zdezorientowana po białym pokoju, zerkając na wszystkie twarze po kolei.- I.. żebyśmy się zz... tobą.. poże... pożegnali- wyszeptał Ross. Pożegnali? Teraz to już nic nie rozumiem. "Z pomocą"  wszystkim przyszedł mój ginekolog z jakimś innym doktorem. Ross wstał niechętnie, puścił moją dłoń i podszedł do reszty moich bliskich. Jego miejsce zastąpił nieznany mężczyzna w białym fartuchu. 
  -Dzień dobry, nazywam się dr. Howerthorne. Operowałem panią- przedstawił się lekarz, a ja skinęłam głową.- Pani bliscy, dowiedziawszy się o stanięciu pani serca, podjęli decyzję pożegnania się z panią. Podpięliśmy więc panią do maszyny, która wzbudza krążenie pozaustrojowe. Sztuczny proces utrzymania przy życiu.- ruchem dłoni wskazał coś za mną, a kiedy odwróciłam głowę, ujrzałam duże maszyny z jakimiś guzikami, rurkami i czymś tak jeszcze. Nie obchodziło mnie to w tej chwili. Teraz myślałam o tym, że mam się tylko pożegnać. Tylko pożegnać, a potem umrzeć. Wystarczy kliknąć parę guzików. Tak naprawdę już nie żyję... To jest sztuczne... Czułam się obco, a co najważniejsze, nie chciałam tego. Lepiej mi było z myślą, że już nigdy ich nie zobaczę i umrę, a moja córeczka przeżyje. A tym czasem wybudzili mnie, żeby się ze mną pożegnać. To o wiele trudniejsza śmierć...
  Wyproszono wszystkich z sali. Chcieli mi przywieźć córeczkę, ale chciałam ją zobaczyć tuż przed samą śmiercią. Bo utrudniłabym sobie jeszcze bardziej.
  Żegnałam się ze wszystkimi. Choć tak naprawdę nikt nie powiedział więcej niż trzy słowa. Wszyscy płakali. Ja też. Ale już nie dlatego, że umrę. Dlatego, że oni płakali. Dlaczego nie mogli być szczęśliwi?
   W końcu do sali został wpuszczony Ross. Ross i moja mała kruszynka. Maja córeczka. 
  -Jaka ona malutka- powiedziałam, ocierając łzy z policzków, żeby móc ją lepiej widzieć. Była najpiękniejszym dzieckiem jakie kiedykolwiek widziałam. Połowa po tacie, a połowa po mamie. I to jeszcze idealnie dopasowane te połowy. Już teraz widziałam, że będzie blondynką. Uśmiechnęłam się do niej. 
  -Chcesz ją wziąć na ręce?- spytał Ross. Płakał. 
  -Ross... Proszę cię, chociaż ty nie płacz. 
  -Jak można nie płakać za kimś kogo się kocha?- spytał, patrząc mi prosto w oczy. Kocha? 
  Trawiłam jego słowa w trakcie, kiedy podawał mi córeczkę.
  -Kochasz mnie?- spytałam wreszcie, kołysząc małą.
  -Odkąd tylko sięgam pamięcią- przytaknął.
  -Ross... Powiedz, że już czas- wyszeptałam. Otworzył szeroko oczy.
  -C..co?- spytał.
  -Powiedz, że już czas- powtórzyłam dobitnie słowa i wbiłam wzrok w małą.
  Wściekły blondyn wyszedł z sali i wrócił pół minuty później z doktorem.
  -To ja już pójdę..- powiedział i chciał wyjść, ale go zatrzymałam.
  -Nie, zostań.
  Odwrócił się ze łzami w oczach i podszedł do mnie. Chwyciłam go za rękę, uważając żeby nie obudzić małej, która zasnęła.
  -Jak ją nazwiesz?- spytałam blondyna, starając się nie patrzeć na doktora, podchodzącego do wielkich maszyn.
  -Chciałaś Emma, tak?- spytał, wiedząc, że trzeba mi dodać otuchy.
  -Nie, ty ją nazwij. Tak jak ty chcesz- powiedziałam, czując, że serce wali mi coraz mocniej. A może mi się wydawało. Czy sztucznie bijące serce może bić mocniej? Starałam się patrzeć na mojego aniołka, ale mój wzrok powędrował na doktora. Widziałam, że podszedł już do maszyny.
  -Hej, na mnie. Patrz na mnie- Ross złapał mnie pod brodą i kazał patrzeć na siebie. Spojrzałam w bok.
  -Ross..- pierwszy przycisk wyłączony.- też cię kocham- drugi, trzeci i czwarty guzik wyłączony. Poczułam, że słabnę. Coraz trudniej było wziąć oddech.
  Ostatnia szansa. 
  Przycisnęłam usta do jego ust. Nasz pierwszy prawdziwy pocałunek. Taki nie wymuszony przez kamery ani nie po pijanemu. 
  Zamknęłam oczy, mając przed nimi cały czas twarz blondyna. Później przekształciła się w Ross'a trzymającego małą. Pochłonęła mnie ciemność.

KONIEC

~*~
Wiem, że bardzo drastycznie zakończyłam tą opowieść. Główny bohater umiera. W ogóle jest dużo niewytłumaczonych spraw.
Nie przejmujcie się, przed nami jeszcze epilog.
Mam nadzieję, że go przeczytacie, choć wiem, że prawdopodobnie chcecie mnie teraz zabić.
Mam nadzieję, że przeczytacie jednak tą krótką końcówkę mojej historii :)
Przepraszam, że nie dodawałam długo rozdziału. Ale mam nadzieję, że rozumiecie. Trudno się przełamać i opisywać śmierć swojego autorytetu.

piątek, 3 października 2014

27. "Please.. please, don't do that.."



Z punktu Laury:

  Leżałam w pokoju i płakałam. No, bo co miałam zrobić? Czasu nie cofnę. Mogę tylko użalać się nad swoją głupotą. Co mi w ogóle wtedy strzeliło?! Wiem... To znaczy przypominam sobie powoli coraz to więcej szczegółów z tamtego wieczoru i chociaż chcę o nich zapomnieć, nie mogę. A to mnie tylko dobija. Wolałabym nie pamiętać jak to się stało ani kiedy. A najbardziej chciałabym pozbyć się myśli, że to Lynch jest ojcem. Jak.. Jak ja mogłam być taka głupia?! Bo przecież wiem co to antykoncepcja i chyba powinnam z tej wiedzy skorzystać. Poza tym zawsze sobie wmawiałam, że zachowam czystość, aż natrafię na tego jedynego. A tu proszę, poszłam do łóżka z pierwszym lepszym wrogiem. To znaczy niby nie jesteśmy już wrogami, ale w tej sytuacji najmniej mnie to obchodzi. Ale jestem głupia!
  Usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Milczałam.
  -Laura... Już czas- doszedł do mnie głos siostry. Też chyba płakała. 
  Dlaczego nie mogłam się urodzić w innej rodzinie? Najlepiej patologicznej, bo tylko na taką zasługuję. Ich bym przynajmniej nie krzywdziła. A teraz przez mój "wybryk" cierpi więcej osób. Ja, Vanessa, Rydel... Oby nikt więcej się nie dowiedział. 
  Odwróciłam się na drugą stronę i spojrzałam na siostrę. Miała na sobie dres, włosy spięte w niedbałego koka i zdecydowanie podpuchnięte oczy. Wiem, że nie przeżywała tego co ja, ale to nie znaczy, że jej cierpienie było mniejsze. Nie mogłam znieść tego widoku. Po moich policzkach potoczyła się kolejna seria łez. Vanessa podbiegła i przykucnęła przy moim łóżku.
  -Kochanie, nie płacz- jej głos drżał.- Wszystko b-będzie dobrze- próbowała powstrzymać łzy, których nazbierało się za dużo w jej oczach. Do tego głos jej się łamał.- Jak wrócimy będzie prawie jak dawniej- pogłaskała mnie po włosach. Wiedziałam, że kłamie. Nie wiedziałam jak ma być po tej naszej wizycie, ale zdecydowanie nie miało być ani trochę "prawie tak samo". Miało być kompletnie inaczej.- Idziemy?- spytała, a ja ledwo zauważalnie przytaknęłam. Wstałam z jej pomocą, a następnie zeszłyśmy na dół, a później jeszcze do garażu. Vanessa nie namawiała mnie na jedzenie (choć nic od rana nie wzięłam do buzi, prócz łyka kawy), bo wiedziała, że i tak nie zjem. Nie mogłam, nie potrafiłam nic przełknąć. Wsiadłyśmy do auta i wyjechałyśmy.

Z punktu widzenia Rydel:

  Ross siedział cały czas na podłodze, trzymając się za włosy. Chociaż wyglądało bardziej jakby je sobie wyrywał. To co mu przekazałam jakieś dziesięć minut temu mocno nim wstrząsnęło. Ale kompletnie mnie to nie dziwi. Ja się przecież pokłóciłam z Vanessą jak to usłyszałam, potem nakrzyczałam na Lurę i wyszłam z trzaskiem drzwi. Teraz tego żałuję. Laura cierpi, a ja ją tylko dobiłam. 
  Usiadłam na łóżku i wyczekiwałam aż Ross powie pierwsze słowo. Ale nie wyglądało na to, że zamierza.
  -Ross?- zapytałam szeptem po półgodzinie.- Ross... Wiem, że to..
  -Jak ja jej mogłem coś takiego zrobić?- to co powiedział było bardziej do samego siebie, jednak mimo to mu odpowiedziałam.
  -Wiesz.. Nie brałeś w tym udziału sam. Laura też podjęła świadomą decyzję.- No może nie taką znów świadomą.
  -Rydel to ja ją upiłem. Nas... Bo.. chyba chciałem ją pocieszyć- szepnął. Nie pierwszy raz widziałam jak mój brat płacze, ale nigdy nie wyglądało to tak tragicznie. Wydawało mi się, że przede mną siedzi ktoś, kto właśnie stracił wszystko i jedyne co mu pozostało to śmierć. Laura wyglądała podobnie jak na nią krzyczałam. Zaraz po tym jak opuściłam dom sióstr Marano dopadły mnie wyrzuty sumienia, ale teraz dopiero miałam ochotę strzelić se za to w łeb. Szkoda, że nie miałam pod ręką żadnego pistoletu. 
  Nagle coś sobie przypomniała. Powiedziałam to już bratu, ale wiadomości dostarczyłam mu na tyle dużo, że mogło to do niego nie dotrzeć.
  -Ross, ona je usunie. To dziecko. W.. Wasze dziecko- rzekłam. Podniósł głowę i spojrzał na mnie z przerażeniem, którego nie widziałam nawet jak się okazało, że zgubił się jego zeszyt. Otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił.

  Z punktu widzenia Rossa:

  Chce je usunąć? To dziecko? Na... Nasze dziecko? Ale przecież to jest morderstwo. To jest jedna z najgorszych zbrodni na świecie. 
  W tej chwili myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi, a głowa eksploduje od nadmiaru wiadomości i emocji, ciągnących się za nimi. Laura zaraz zabije to dziecko. Jej.. moje.. nasze dziecko.
  Nie wiedząc do końca co robię, wstałem i zacząłem iść w stronę drzwi.
  -Gdzie idziesz?- spytała Rydel. Odpowiedź jakby sama nasunęła mi się na język.
  -Powstrzymać Laurę. Zanim popełni największy błąd w życiu- rzuciłem i szarpnąłem za klamkę.
  -Idę z tobą!- usłyszałem krzyk siostry, w trakcie zbiegania po schodach. Nie zaprotestowałem, ponieważ większa część mnie chciała mieć przy sobie chociaż jednego członka rodziny. Wolałbym żeby był nim Riker, ale on nie wiedział. Chyba...
  Nim się zorientowałem, byłem już w garażu i wsiadałem do byle którego z aut. Zacisnąłem ręce na kierownicy, ale wtedy drzwiczki od samochodu się otworzyły.
  -Wyjdź- nakazała Rydel. Nie zrozumiałem o co jej chodzi.- Ross, popatrz jak ci się trzęsą ręce. Nie pozwolę ci prowadzić w takim stanie.
  Miała rację. Wysiadłem z auta, ustępując miejsce starszej, jednak ta ku mojemu zdumieniu wyszła z garażu. 
  Wróciła po minucie, ciągnąc za sobą Rikera.
  -A on po co?- zdziwiłem się mało przyjemnym tonem.  
  -Ja też nie dam rady prowadzić- odpowiedziała. Zacząłem czekać aż Riker zacznie prawić mi kazanie, ale nic takiego się nie stało. Wsiadłem więc do auta, na tylne siedzenie, Rydel usiadła obok mnie, a najstarszy zajął miejsce kierowcy. Wyjechaliśmy.
  -O co właściwie chodzi?- spytał Riker, po chwili. Spojrzałem na Delly błagalnym wzrokiem.
  -Nic, po prostu prowadź- odparła.
  -Rydel oczekuję wyjaśnień. Coś się musiało stać- blondyn nie chciał dać za wygraną.- Nie wbiegłabyś bez powodu do kuchni i nie kazała zawieźć siebie i Rossa do szpitala.
  -Jedź!- powtórzyła siostra.
  -Rydel! Żądam wyjaśnień! Ross!
  -Nie ważne, Riker! W tej chwili najważniejsze jest żeby dojechać do tego szpitala na czas!- warknąłem.
  -To czemu sami sobie nie pojedziecie?!- krzyknął Rik, zjeżdżając na pobocze.- Proszę bardzo! Jedźcie sobie, skoro to jest takie ważne! Najwyraźniej mnie to nie dotyczy!
  -Tak, ciebie to nie dotyczy, ale spójrz tylko na Rossa, Riker! Jest cały blady, a ręce trzęsą mu się do tego stopnia, że nie może dotknął kierownicy. Ja z resztą mam podobnie! Proszę, czy mógłbyś jechać?!- krzyknęła.
  -Jeśli mi podacie powód- zażądał.
  -Riker, tu się liczy każda sekunda!- Rydel zaczęła płakać. Wtedy odpuścił. Wjechał z powrotem na ulicę.
  -Czyli się nie dowiem...- mruknął jakby sam do siebie.
  Przysiągłbym, że ta jada trwała latami. Bałem się, że nie zdążymy. Gdy tylko brat wjechał na parking przed szpitalem, wyskoczyłem z auta, nie prosząc go uprzednio by się zatrzymał. Nie wiem jak wylądowałem na dwóch nogach. Zacząłem biec do wejścia. Chwilę później byłem już na recepcji.
  -Czy jest Marano?- rzuciłem do kobiety, przeglądającej jakieś dokumenty.
  -Słucham?- rzuciła zza papierów.
  -Marano. Laura Marano- wydyszałem.
  Ta stara franca położyła ze spokojem teczuszkę i wieloma zapisanymi kartkami na blat i powolnym krokiem podeszła do komputera, gdzie zaczęła powoli coś wystukiwać w klawiaturę.
  -Marano, Marano...- mruczała pod nosem. Czy ona nie rozumie, że ja tu walczę o czyjeś życie?!- Marano.. Ah, tak. Panna Marano była umówiona na szesnastą dwadzieścia pięć- powiedziała, gapiąc się w monitor. Szybko spojrzałem na zegarek na ręce. Szesnasta dwadzieścia. Jeszcze nie weszła...
  -Świetnie, przyszła już?
  -Pana Marano zjawiła się tutaj jakieś dziesięć minut temu...
  -Gdzie jest teraz?- spytałem, przerywając jej.
  -... wraz z siostrą- kontynuowała, rzucając mi wściekłe spojrzenie.
  -Z Vanessą, tak wiem!- warknąłem.- Gdzie jest teraz?!
   Na twarzy tej starej ropuchy pojawił się nagle chytry uśmieszek.
  -Siostra panny Marano uprzedziła mnie, że ktoś się może zjawić. Nakazała bym nikogo nie informowała o wszelkich sprawach dotyczących ich dzisiejszej wizyty. Powiedziała, że nie chce nieproszonych gości, a każdy kto zapyta o pannę Marano jest takowym- zakończył, dobitnie akcentując słowo "każdy".
  -Ale... ale to jej siostra to powiedziała. Laura jest pacjentką, ona nie może...
  -Panna Marano zatwierdziła nakaz- przerwała mi, ponownie posyłając wredny uśmiech.
  Do szpitala wpadła Rydel, a zaraz za nią Riker. No tak... niepotrzebnie liczyłem, że zostanie w samochodzie.
  -Ross, co jest?- spytała mnie siostra.
  -Ta gnida nie chce mi nic powiedzieć- powiedziałem na tyle głośno żeby "ta gnida" usłyszała. Paskudny uśmiech znikł z jej jeszcze gorszej twarzy, którą następnie schowała za papierami.
  -Ross- skarciła mnie Delly, po czym zwróciła się w stronę starej ropuchy.- Przepraszam... Amm, przepraszam panią.
  -Tak?- spytała niechętnie recepcjonistka, wychylając swój paskudny ryj zza dokumentów.
  -Bo nasza bliska przyjaciółka, Laura Marano miała tu dziś być i...
  -Panna Marano nie życzy sobie gości- warknęła i schowała się z powrotem.
  -Ale Laura...
  -Nie życzy sobie żadnych gości- powtórzyła i odwróciła się do nas, dając znak byśmy już sobie poszli. Odeszliśmy kawałek dalej.
  -Ale nic z niej nie wyciągnąłeś?- spytała mnie z nadzieją Rydel.
  -Wiem, że dziewczyny już przyszły, a Laura ma zabieg za... Trzy minuty!- odpowiedziałem, zerknąwszy na zegarek.
  -Chwila, chwila- przerwał nam Riker.- Jesteśmy tu z powodu Laury, tak?- zdziwił się.- Ale co...
  -Nie teraz- przerwałem mu.- Delly, ja muszę ją znaleźć. Z czy bez pomocy tej ropuchy- wskazałem w stronę recepcji.
  To powiedziawszy rzuciłem się w głąb korytarza. Zacząłem biec po budynku szukając Laury, a Rydel i Riker pobiegli w inną stronę. Jakby co mieli mi dać znać, że je znaleźli przez telefon. 
  Co chwilę patrzyłem na zegarek, widząc jak mało czasu mi pozostało.
  Dwie minuty... Półtorej... Minuta... Czterdzieści sekund... Trzydzieści... Dwadzieścia... Dziesięć.. Dziewięć.. Osiem.. Siedem.. Sześć.. Pięć.. Cztery.. Trzy.. Dwa.. Jeden.. Wybiła szesnasta dwadzieścia pięć. Mając nadzieję, że Laura nie wejdzie punktualnie, szukałem dalej. I wtedy skręciłem w lewo i wpadłem na swoje rodzeństwo. Stali i gapili się w ścianę.
  -Ej, co wy robicie?!- krzyknąłem zdenerwowany i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że w miejscu, w które się wpatrują, widnieje mapa szpitala.
  -To jest dwa piętra wyżej, drugi korytarz w lewo- rzuciła Rydel i natychmiast zerwaliśmy się z miejsca. Tylko Riker został przy mapie. Zapewne żeby obczaić gdzie biegniemy, żeby dowiedzieć się jaki to dział i domyślić się po co tam biegniemy.
  Byliśmy już prawie na miejscu.. Jeszcze tylko zakręt i.. 
  Zobaczyłem je. Laurę rozmawiającą z jakimś lekarzem i Vanessę stojącą z boku, przyglądającą się ich rozmowie. Wyglądały jak dwa nieszczęścia. W byle jakich dresach, poobciąganych swetrach, porozsypywanych kokach i ze spuchniętymi oczami. Laura... Jak ja mogłem?
  Wtedy Marano zaczęły wchodzić za doktorem do środka jakiegoś pomieszczenia. 
  -Laura!- krzyknąłem ile sił w płucach i zacząłem biec w ich stronę. Osiemnastolatka podskoczyła przestraszona i odwróciła się w moją stronę, a w jej oczach pojawił się strach. Ledwie zauważalnie wyszeptała moje imię.- N.. Nie rób tego!- krzyczałem. Nie przestawałem biec. Już byłem prawie przy niej. Już miałem ją złapać i nie pozwolić jej nigdzie wejść, gdy Vanessa zagrodziła mi drogę.
  -Zostaw ją- rozkazała łamiącym się głosem.- Słyszysz, idź stąd Ross. No idź! 
  -Nie. Laura, nie rób tego! Proszę cię nie wchodź tam! Nie rób tego!- krzyczałem w stronę przerażonej dziewczyny.
  -Laura nie rób tego- poprosiła ją stojąca obok Rydel.
  -Przestańcie!- zarządziła Vanessa.- Zostawcie ją w spokoju! Jej dziecko, jej decyzja.
  -Ale moje też!- warknąłem.- Nie pozwolę go zabić!
  -Ale to nie ty będziesz musiał znosić to poniżenie co ona jeśli go nie usunie!
  -Nie będzie musiała znosić żadnego poniżenia!- zaprotestowałem.
  -Tak?!- zakpiła Van.- To niby jak zareagują jej wszyscy fani, co?! Co powiedzą nasi rodzice?! Tak w ogóle dziękuję ci Rydel, że go poinformowałaś!- syknęła do mojej siostry.- I gratuluję, że się domyśliłaś! Może chcesz za to medal?! No pięknie, a on co tu robi?!- warknęła patrząc w coś za nami. Odwróciłem się i napotkałem bladego Rikera, stojącego na końcu korytarza.- Mu też powiedziałaś?!- krzyknęła do Delly.- Może całą rodzinkę poinformowałaś?!
  -Zamknij się Vanessa- rzuciłem.- On nas tylko podwiózł.
  -O co tu chodzi?!- doszedł nas krzyk najstarszego, który w tym momencie do nas biegł.
  -Nie teraz- powiedziała Rydel.
  -Nie! Chcę wiedzieć, co do jasnej cholery robimy na tym dziale! I dlaczego są tu Marano?!- w tej chwili do nas dobiegł, spojrzał na Van i zachłysnął się powietrzem.- Matko, kochanie co ci się stało? 
  -Nic, ja..
  -Laura!- wrzasnąłem. Całkiem o niej zapomniałem. Tak się pochłonęliśmy w kłótni, że zapomnieliśmy o najważniejszej osobie. Wyrwałem się Vanessie, która mocno mnie złapała, próbując nie dopuścić mnie do swojej siostry i podbiegłem do bladej Laury.- Laura, proszę cię nie rób tego!- chwyciłem ją za ręce, które swoją drogą były okropnie zimne.- Błagam nie wchodź tam! Nie zabijaj go, proszę... 
  -Ross, ale..
  -Laura nie możesz tego zrobić.. To jest nasze dziecko i nie możesz go zabić... 
  -Panną Marano- powiedział lekarz.- Mam dziś jeszcze paru pacjentów. Musi pani już wchodzić lub odpuścić ten zabieg.
  -Laura..- szepnąłem, a po moich policzkach popłynęły łzy.
  -Ross ja..- wyciągnęła swoje ręce z mojego uścisku.- Przepraszam- powiedziała i weszła z lekarzem na salę.
  W tej chwili nie potrafiłem nawet stać. Osunąłem się na podłogę i płakałem zgięty w pół. Czemu do tego dopuściłem? Zawsze wyobrażałem sobie, że w przyszłości będę mieć żonę i dzieci i będziemy jak moja rodzina- nierozłączni. Tylko, że moja żona nie miała jeszcze wtedy twarzy. Ale kiedy usłyszałem z ust Rydel, że Laura jest w ciąży, najpierw się przeraziłem. A potem przed oczami stanął mi ten obrazek. Może Laura nie byłaby żoną, ale... Zawsze chciałem mieć dzieci. Tak wiem, że mam dopiero osiemnaście lat i jestem jeszcze za młody, ale dziecko byłoby już teraz. Jakoś byśmy to z Laurą przetrwali. A tym czasem ona to dziecko usunie... Z-zabije... Zamorduje...
  Ktoś dotknął mojego ramienia. Podniosłem głowę i zobaczyłem przez łzy twarz Rydel. Dalej stał Riker obejmujący również płaczącą Vanessę. Delly przykucnęła, żeby być na przeciw mnie.
  -Zrobiłeś co mogłeś- powiedziała cicho, starając się nie wybuchnąć płaczem. Ale ja za dobrze ją znałem aby nie wiedzieć, że najchętniej wypłakałby sobie to wszystko w poduszkę. Przytuliłem ją.
  -D..Delly jja.. Jjaaa taak chciiał...- nie potrafiłem nawet dokończyć. Łzy mi nie pozwoliły. Siostra pogłaskała mnie po głowie. Potem pomogła wstać. Odwróciliśmy się od drzwi i ominęliśmy Rika i Vanessę. A wtedy...
  -Ross...- usłyszałem cichy głos. Natychmiast odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni.- Ja nie potrafię- powiedziała Laura. Rzuciłem się w jej stronę i natychmiast ją przytuliłem. I nie chciałem puszczać. Udało się... udało...

~*~
Ogólnie chciałabym wam tylko powiedzieć, że przed nami jeszcze tylko dwa rozdziały.
Znaczy w sumie jeden. Bo... ten drugi będzie takim epilogiem. Bo teraz będzie taki skok w przyszłość, a potem drugi skok w przyszłość. To do następnego rozdziału ;) 

środa, 24 września 2014

26. "She's young.. Too young..."


  -C..Co zrobisz?- wykrztusiłam, kiedy jej odpowiedź dotarła do mnie na poważnie.
  -USUNĘ TO COŚ- powtórzyła, podkreślając dokładnie każde słowo i każdą literkę.
  -Laura... Dobra, wiem, że możesz się bać, ale.. Aborcja? To jest to samo co morderstwo... Albo nawet bardziej okrutne..
  -A czy pozostaje mi coś innego?! Bo niby jak ty to sobie wyobrażasz?! Zapewne najlepiej będzie jak zacznę paradować po tych wszystkich dywanach w sukniach ciążowych i będę promować projektantów szyjących dla przyszłych mam! Nawet jak pomyślę o tym, że mam być matką, że to coś będzie mnie tak nazywać... Eh, nie mam na to siły- wstała z kanapy, postawiła kubek na stoliku i zaczęła iść w stronę schodów na pierwsze piętro.
  -Co robisz?- zapytałam ją.
  -Chcę to już mieć za sobą. Chcę żeby te najgorsze chwile mojego życia już minęły. Po prostu ni..- tu przerwało jej głośnie "DING-DONG!".- Idź otwórz. Ja muszę zadzwonić do doktora i umówić się na wizytę, żeby się TEGO pozbyć.

Z punktu widzenia Laury:

  Weszłam na górę i poszłam do mojego pokoju. Zamykając drzwi, usłyszałam głos Vanessy rozmawiającej z naszym gościem. Cóż.. jej gościem. Nie mam ochoty na niczyje wizyty. Podeszłam do szafki przy moim łóżku i otworzyłam środkową szufladę, w której trzymałam bieliznę. Zaczęłam grzebać między majtkami, aż natrafiłam na niewielkie, kartonowe pudełko. Wyciągnęłam z niego długi patyczek i instrukcję. Nie chciałam tego robić, bo wiedziałam, że diagnoza i tak już została stwierdzona. Klamka zapadła. Właściwie sikanie na patyk było bezsensowne, ale byłam tak zrozpaczona! Tak bardzo chciałam zobaczyć wynik negatywny! Poszłam do łazienki wykonać test.

Z punktu widzenia Vanessy:

  -Cześć Rydel- przywitałam się z blondynką, stojącą przy drzwiach. Jej wielkiego uśmiechu nie dało się chyba odlepić od tej wesołej twarzy. Wykonałam ręką ruch, mówiący, iż zapraszam ją do środka.
  -Hej- przywitała się.- Coś taka markotna?- pogłaskała mnie po ramieniu, próbując dodać otuchy. Tylko, że to nie ja jej potrzebowałam najbardziej.
  -Amm... Laura nie czuje się najlepiej- powiedziałam.
  -Oo... Wciąż?- spytała z niepokojem. No tak... Siostra pierwszy raz wymiotowała u nich w domu jak wpadłyśmy z wizytą. Dokładnie trzy dni temu.- Może to coś poważnego. Najlepiej gdyby zbadał ją lekarz- stwierdziła, a mnie aż przeszły dreszcze.
  -W zasadzie byłyśmy dziś rano..
  -I co?- przerwała mi, nim zdążyłam dokończyć.
  -Laura jest po prostu chora- skłamałam.
  -Ale wyjdzie z tego?- dopytała brązowooka.
  -No wiesz... Okaże się niedługo- to już nie było kłamstwem. 
  -Jak to? Czyli wcale nie jest tak zwyczajnie chora, skoro może nie wyzdrowieć.
  -Amm... Wiesz. Po prostu będzie musiała wrócić do szpitala. Na jeszcze jedną wizytę, a potem wszystko będzie jak dawniej- wydusiłam. Wcale nie będzie jak dawniej. Moja siostra albo urodzi dziecko, albo do końca życia będzie żyć z myślą, że owe dziecko zabiła z własnej woli.
  -Aha.. Jakoś dziwnie się zachowujesz. I jesteś okropnie blada. To zaraźliwe?
  -Nie- pokręciłam głową i lekko się uśmiechnęłam. Oczywiście uśmiech był wymuszony.
  -A myślisz, że mogę do niej pójść?
  -W tej chwili to chyba nie najlepszy pomysł- zaprotestowałam.- Może.. Pomówmy o czymś innym. Proszę...
   Rydel usiadła na kanapie, a ja na fotelu naprzeciwko.
  -Skoro chcesz. To... Jak tam u ciebie i Rikera?- zmieniła temat. 
  -W zasadzie trochę mnie zdziwiło, że przez te prawie dwa miesiące nie mięliśmy jeszcze ani jednej kłótni- odpowiedziałam, po chwili zastanowienia.
  -Jak ci coś powiem, to się nie obrazisz?- spytała z lekkim wstydem w głosie.
  -Wierz mi, czuję się dziś tak podle, że już gorzej być nie może- stwierdziłam.
  -Dobra.. Ten brak kłótni to mi jest na rękę, bo się założyłam z Rockym kiedy się pierwszy raz ostro pożrecie. I nie obraziłabym się gdybyś wytrwała do końca tego miesiąca- wyznała.
  -O ile się założyliście?
  -O stówkę. Rocky uznał, że nie wytrzymacie trzech miesięcy, a ja powiedziałam, że na wierzę, że dwa wytrzymacie i wtedy on zaprzeczył, no i.. się założyliśmy.
  -Ale czy to nie jest niedozwolone, żeby się ze mną kontaktować w takich sprawach? No wiesz, teraz będę się starała nie kłócić z Rikiem, żebyś wygrała.
  -Trochę wbrew zasadom, ale... zasady są po to by je łamać, nie?- zaśmiała się.
  -Rydel! Nie znałam cię od tej strony- pierwszy raz się dziś szczerze uśmiechnęłam.
  -Nie znasz mnie od wielu stron, ale mamy jeszcze dużo czasu żeby się poznać. Całe życie, prawda?- zachichotała. Przytaknęłam.
  -Dobra, muszę iść do toalety- wstała z kanapy i odwróciła się w stronę łazienki.
  -Nie! Tak jest nieczynna. Bo jeden z tych przebrzydłych kocurów ciotki Polly wrzucił do niej rolkę papieru toaletowego, a potem ciotka przez przypadek spuściła wodę.. A przynajmniej do takiej wersji się przyznaje. Idź na górę do mojej i Laury toalety- poinformowałam ją i wskazałam w stronę schodów.- Pierwsze drzwi na lewo.
  -Pamiętam- posłała mi uśmiech i zniknęła na górze.

Z punktu widzenia Rydel:

  Znalazłszy się na górze, wybrałam pierwsze z trzech drzwi. Był to pokój Nessy. Drugie, te nieco dalej to wejście do królestwa Laury, a trzecie- sypialnie gościnna. Teraz, zaraz za drzwiami skręciłam w prawo, natykając się na kolejne, z napisem "Łazienka tylko dla upoważnionych". Nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. 
  Po załatwieniu moich fizjologicznych potrzeb- tak dopiero wtedy- zorientowałam się, iż kibelek nie jest zaopatrzony w papier ani żadne chusteczki. Nienawistnie spojrzałam w stronę kosza, w którym było ich pełno. I coś dziwnego przykuło moją uwagę. Długie, białe... Szanująca się dziewczyna (w zasadzie to już kobieta) w moim wieku wie co to takiego. Tylko co to robi w domu u sióstr Marano? Zapomniawszy, że ładnie mówiąc się nie powycierałam w wiadomym miejscu, naciągnęłam spodnie na tyłek i przykucnęłam przy koszu. Chwyciłam patyczek i spojrzałam na wyrzuconą obok instrukcję. Test był pozytywny. Zachłysnęłam się powietrzem, bo byłam pewna do kogo owy test należał.

Z punktu widzenia Vanessy: 

  Siedziałam na fotelu i czekałam aż Rydel wróci, próbując się pozbyć wszystkich negatywnych myśli z mózgu. Nie chciałam się teraz zamartwiać. Jeszcze przyjdzie na to pora. 
  W końcu Delly zbiegła na dół. Tylko, że nie promieniała już radością jak przedtem, a w ręku trzymała jakąś białą rzecz.
  -Rydel, co ty...- zaczęłam zadawać pytanie, ale ona mi przerwała.
  -Nie zgrywaj głupiej, Vanessa. Bardzo dobrze wiesz co to. I wiesz, że wynik jest pozytywny. A skąd to wiesz? Bo on należy do ciebie- powiedziała, przybliżając patyk w moją stronę.
  -Eee...- zatkało mnie.- Po pierwsze: wyrzuć to, bo strasznie cuchnie, po drugie: nie grzebie się w cudzych śmieciach, a po trze...
  -Przestań, dobrze?- spytała teraz już smutna. Oklapła na kanapę i spuściła głowę.- Czemu mi nie powiedziałaś, że jesteś w ciąży? Przecież się przyjaźnimy. Poza tym, Van, czy ty wiesz co to znaczy? To było bardzo nieodpowiedzialne z twojej strony. Z waszej strony. Rodzice nie uczyli cię o antykoncepcji? Bo szczerze powiedziawszy nas tak, ale zawiodłam się na Rikerze. W końcu jako facet powinien...
  -Rydel przystopuj trochę, ok? Ja nawet nie spałam jeszcze z Rikerem. Z nikim nigdy nie spałam. I wierz mi jak już, to na pewno bym się zabezpieczyła.
  -Czyli mówisz, że..- wciągnęła mocno powietrze nosem i przyłożyła rękę do ust. Już wiedziała. W końcu w tym domu mieszkam tylko ja i Laura. Ciotki Polly nie liczę, bo babie stuknęła już sześćdziesiątka. Do tego Delly do najgłupszych nie należy.- Laura...To.. to dlatego tak wymiotowała... Ale... jak to w ogóle możliwe?
  -Wiem- powiedziałam. Co dałoby mi udawanie, że to nie Laura. Rydel wie. Nie ma sensu teraz zgrywać głupiej i kłamać.- Jest taka młoda. Jej kariera dopiero się rozpoczęła. Nawet nie może prawnie pić, a co dopiero mieć dziecko- wykrztusiłam, a po moim policzku potoczyła się łza.- Jest taka młoda- powtórzyłam.- Zbyt młoda.
  -A on?- spytała Rydel.- Bo z tego co mnie uczyli, potrzebne są dwie osoby: ona i on. Więc... kto to 'on'?
  -Laura...
  -Nie chce powiedzieć? Może się boi? A może została zgwałcona?
  -Przestań. Wie kto jest ojcem. I ja też wiem- wyznałam. Delly wyczekująco się we mnie wpatrywała.- Ale zabroniłam jej komukolwiek mówić. Nawet o ciąży. Jeszcze za wcześnie. Ty się dowiedziałaś przez przypadek, a nie powinnaś była. 
  -Jednak się dowiedziałam. Więc czemu nie mogę dowiedzieć się też nazwiska ojca?- spytała rozkojarzona. 
  -Bo to by jeszcze bardziej skomplikowało wszystko. Dopiero co się dowiedziałyśmy, że Laura jest... jest w ciąży. Całkowicie się załamała, nie wie co ma ze sobą zrobić, nie chce powiedzieć ojcu. Nie chce żeby ktokolwiek znał jego imię- tłumaczyłam.
  -Jak to? I.. i 'on' nigdy się nie dowie? Ale przecież... Jeśli ma nie taką grupę krwi, to będą potrzebowali i jego, a wtedy...
  -Nie będą potrzebowali- szepnęłam.
  -Co znaczy "nie będą potrzebowali"?
  -Laura chce usunąć ciążę- powiedziałam. Rydel wytrzeszczyła oczy.
  -U.. usunąć? Ale to przecież.. to nieludzkie- wykrztusiła.
  -Uważam tak samo. Ale ona nie chce tego dziecka. Co innego może zrobić? Spójrzmy prawdzie w oczy: jeśli tego nie zrobi, to zepsuje sobie całe życie.
   Nastała minuta ciszy. Minuta, w której obydwie musiałyśmy przetrawić całą konwersację.
  -Kocham Laurę. Jest moją przyjaciółką, ale kompletnie nie pochwalam tego co robi. Wybacz mi- rzekła.
  -Całkowicie cię rozumiem. Nie wiem nawet jak mam ją wspierać, skoro ona chce zrobić coś co dla mnie będzie zbrodnią. Najgorsze jest to, że i ona uważa tak jak my...
  -Vanessa, zdradź mi imię ojca. Proszę...
  -Nie mogę- zaprotestowała.- Przepraszam, nie mogę jej tego zrobić... A poza tym za dużo wiesz. Mogłabyś do niego polecieć i zapobiec największemu błędowi Laury w jej życiu.
  -Czy ty siebie słyszysz? To brzmi jakbyś nie chciała jej pomóc. Tak, właśnie tak. To będzie największy błąd w jej życiu. A ty chcesz do niego dopuścić.
  -Bo nie popełnienie go też będzie błędem!- krzyknęłam. 
  -Ale nie tak wielkim!
  -Czyli uważasz, że powinna donosić dziecko i niech świat się dowie?!
  -Nie, uważam, że nie powinna była postępować tak bezmyślnie!
  -Przestańcie!- do rozmowy włączył się kolejny głos. Głos należący do mojej siostry. Stała na ostatnim schodku z podpuchniętymi oczyma i dłońmi zaciśniętymi w pięści.- Nie pozwolę wam się skłócić przeze mnie. Tak, postąpiłam głupio i teraz naprawdę tego żałuję. Nie powinnam była dopuścić do tego co się stało. Naprawdę.. zepsułam sobie całe życie. Bo bez względu na to co zrobię i tak będzie źle. I tak będę cierpieć. Ale nie pozwolę wam cierpieć razem ze mną. Nie jestem powodem dla którego warto niszczyć przyjaźń. Teraz ja będę popełniała kolejne błędy, a wy nic z tym nie będziecie mogły zrobić. Jeszcze dziś usuwam ciążę. Jestem już umówiona. Proszę, nie róbcie nic żeby mnie powstrzymać, bo nie chcę was ranić. I tak to zrobię. Uważam, że nie mam innego wyjścia.

~*~*~*~

  Z punktu widzenia Rydel (trzy godziny później):

  Przyjechałam do domu, przytłoczona tyloma wiadomościami naraz. Laura dała mi wyraźnie do zrozumienia żebym nie mieszała się w tą całą ciążę. Tylko, że ja nie mogłam znieść myśli, że pozwalam, aby ona mordowała dziecko. Musiałam zrobić coś, żeby ją zatrzymać. Zwyczajnie musiałam. Zaczęłam się więc zastanawiać. Bo kto mógłby być z nią na tyle blisko, żeby zaciągnąć ją do łóżka? Może Calum, kolega z planu, znają się parę lat... Ale nie.. to mi nie pasuje do niej. A może... 
  Rozmyślałam nad różnymi przypadkami, ustalałam za i przeciw, jednak nie wpadłam na jedno. Przecież to się stało półtorej miesiąca temu. Obie Marano mieszkały wtedy u nas. A co jeśli.. to jeden z moich braci. Nie chciałam dopuścić do głowy tej myśli, ale musiałam, nie miałam wyjścia. Tylko, że żaden z nich nie był ani razu sam na sam z Laurą, prawda? Więc niby jak? Odetchnęłam z ulgą...
  -Rydel?- z rozmyśleń wyrwał mnie głos Rocky'ego.
  -Hmm?
  -Robisz coś konkretnego?- spytał, wchodząc do mojego pokoju.
  -Jak widzisz leżę na łóżku- odpowiedziałam.
  -To super. Chodzi o to, że jesteśmy głodni i nie mamy nic do jedzenia. Znaczy po postu nie wiemy z czego zrobić obiad i...
  -... i postanowiliście wykorzystać własną siostrę, żeby to ona wam coś upichciła?- dokończyłam za nich.
  -Dokładnie.
   I jak tu myśleć, kiedy ma się tyle głów do nakarmienia? Podniosłam się z łóżka i zeszłam z bratem na dół, gdzie czekała na mnie reszta rodzeństwa. 
  -Delly, jak dobrze cię widzieć- ucieszył się Ratliff.
  -Co mamy w lodówce?- spytałam.
  -Jest ser... salami, brokuły i coś czego nie nazwać- wyliczył Ross.- Może to były kiedyś naleśniki, ale teraz zamieniły się w zielone, pokryte futerkiem żyjątko. To co jemy?
  -Dzięki, że wzbudziłeś w nas większy apetyt- zakpił Rocky.
  -A może zrobimy zapiekanki? Górę zapiekanek?- zaproponował Ellington.- Ostatni raz jedliśmy je z miesiąc temu.
  -Coś ty, dłużej. Jak jeszcze Marano tu mieszkały. Pamiętacie? Laura wgryzła mi się wtedy w jedną zapiekankę- przypomniał sobie Ross. I ja też sobie przypomniałam. To była pierwsza randka Vanessy i Rikera. Ja, Ratliff i Rocky poszliśmy ich śledzić, a tu w domu zostali Ross i Laura. Sami. We dwoje. Na parę godzin. A potem jak się spytaliśmy czy cały czas przespali, żadne z nich nic nie pamiętało. Oboje wyglądali na zmęczonym, ale dziwnie zadowolonych, a przecież Laura wcześniej płakała. Ale czemu mieliby nie pamiętać? A może coś w siebie wsadzili? Albo postanowili o tym nikomu nie mówić. Tylko jeden raz, bez zobowiązań. Tylko... Przecież Ross nie jest głupi, zabezpieczyłby się. Laura też. Czyli, że się upili lub najarali. Ale nie mamy tu żadnym narkotyków, poza tym dla mojego młodszego brata to najgorsze zło. Ale ja miałam zapas procentów. Niewielki. W szafce w piwnicy. Tylko ja miałam klucz. Który Ross kiedyś zauważył jak odkładam w skrytce. Obiecał, że nikomu nie powie. Mógł sam skorzystać.
  Od razu zbiegłam do piwnicy. Nie zważając na pytania i dziwne miny rodzeństwa. Sięgnęłam po klucz i podbiegłam do szafki, a gdy ją odtworzyłam, zauważyłam, że zapas się pomniejszył. Wszystko pasowało.
  Wybiegłam z piwnicy i nie zatrzymując się przy wołających za mną braciach, poleciałam do swojego pokoju. Chwyciłam komórkę, spoczywającą na łóżku i wybrałam numer do Vanessy.
  **-Halo?- usłyszałam słaby głos dziewczyny.
      -To Ross, prawda? On jest ojcem?- spytałam poważnym, twardym tonem. Nie chciałam żeby to była prawda. Żeby to mój braciszek okazał się w tym, który ponosi częściową odpowiedzialność za morderstwo tego niewinnego dziecka. Jednak cisza w słuchawce mówiła sama za siebie. Zgadłam. To on jest ojcem. **
  Rozłączyłam się. Walnęłam komórkę na łóżko i zbiegłam z powrotem na dół. 
  -Delly, co jest? Jesteś dziwnie blada- zaniepokoił się Riker.
  -Muszę porozmawiać z Rossem- powiedziałam i spojrzałam młodszemu blondynowi w oczy.
  -Coś się stało?- spytał.
  -Chodź, wytłumaczę ci.
  Ruszyliśmy do mojego pokoju. W drodze zastanawiałam się jak mu to powiedzieć. Nie wiedziałam kompletnie jak do tego podejść. Wciąż byłam w szoku. Planowałam powiedzieć ojcowi prosto w twarz zbrodnię, którą popełnił, ale nie mogłam skrzywdzić mojego brata. Bo on też miał cierpieć. A jak ktoś z mojej rodziny cierpi, to i ja czuję ten ból. Teraz rozumiałam Vanessę. 
  

  Weszliśmy do pokoju. Zamknęłam drzwi.  
  -Ok o co chodzi? Mam kłopoty?- spytał lekko przerażonym, lekko obojętnym tonem.
  -Wiesz... to co zaraz usłyszysz jest dosyć ważną informacją i dużym, naprawdę dużym szokiem. 
  -Ryd, zaczynam się troszkę bać- powiedział.
  -Ross... Czy pamiętasz miesiąc temu, jak jedliśmy zapiekanki?- zadałam pytanie. Postanowiłam podejść do tego z innej strony.
  -Taaak- opdarł przeciągliwym tonem.- I co to ma wnieść do mojego życia?
  -No, bo wcześniej Riker i Vanessa poszli na randkę. Reszta też wyszła. Zostałeś sam z Laurą. Pamiętasz?
  -Spałem- rzekł niepewnie.
  -A pamiętasz coś jeszcze? Coś, co się stało w trakcie? Coś, czego nie koniecznie planowaliście?
  -Oo nie... Skąd wiesz?- przeraził się.- Cz.. Czyli ona też pamięta? Laura.. Pamięta to?
  -A ty pamiętasz- stwierdziłam.- Od kiedy pamiętasz?
  -Niedawno sobie przypomniałem. Mam.. to znaczy to są nie dokładne wspomnienia. 
  -Bo byłeś wtedy pijany. Oboje byliście- powiedziałam, a on powoli przytakną.
  -Laura pamięta?- spytał przerażony.
  -Tak. Bo... Słuchaj, ja nie chcę... Tylko nie myśl, że żartuję. To wszystko co teraz usłyszysz, to prawda. 
  -Nie strasz mnie Delly, tylko powiedz- poprosił. 
  -Laura jest w ciąży- wypaliłam.- A ty jesteś ojcem. 
  -C...Co?- szepną, złapał się na głowę i dosłownie upadł na podłogę. Siedział na niej, trzymając się kurczowo za włosy.- A... Ale to nie wszystko- nie potrafiłam tego wykrztusić. Nie potrafiłam nawet na niego patrzeć. Jednak musiałam.- Ona chce usunąć to dziecko.