poniedziałek, 3 listopada 2014

EPILOG


JEŚLI NIE PRZECZYTAŁEŚ OSTATNIEGO (Z TEGO CO PAMIĘTAM 28.) ROZDZIAŁU, NIE WAŻ SIĘ CZYTAĆ TEGO, PONIEWAŻ ZEPSUJESZ SOBIE CAŁĄ KOŃCÓWKĘ.
ZAPRASZAM DO CZYTANIA




   Z punktu widzenia Ross'a:

  Wyszedłem z kuchni i stanąłem przed schodami, zerkając ponownie na zegarek.
  -Dziewczyny, ile można? Laura!- krzyknąłem. 
  Parę sekund później usłyszałem tupot stóp, a następnie schodzenie po schodach. Rydel zbiegła cała w skowronkach. Choć Nessa niezbyt lubiła róż musiała się zgodzić, by Delly w tymże kolorze wystąpiła. W tym kolorze moja siostrzyczka wygląda najpiękniej. Nie lubię kiedy ubiera się na czerwono, bo mam wrażenie, że każdy chłopak się za nią wtedy obraca. A takiemu trzeba dać w mordę. Na szczęście to już nie moje zadanie. Nawet nie wiem kiedy Rydel i Ell zbliżyli się do siebie. 
  -Spokojnie braciszku. Lekkie spóźnienie jest warte takiego efektu- ukłoniła się przede mną.
  -Kocham tą twoją skromność- parsknąłem.- Laura!- znów zawołałem brązowooką.
  Usłyszałem ciche tuptanie. Po chwili ze szczytu schodów zbiegła do mnie moja księżniczka. Ubrana w karmelowo- pudroworóżową sukieneczkę i jakieś tam pantofelki, z rozpuszczonymi lokami, które podskakiwały z każdym jej ruchem. 
  -Lauro Emmo Lynch-Marano, wujek Riker mnie zabije, jeśli nie przyjadę na czas- pogroziłem jej wskazującym palcem.
  -Oj, tatusiu, przecież to wujek Rocky jest drużbą- córka ceremonialnie przekręciła oczami. W takich momentach wyglądała kropka w kropkę jak moja Laura Marano.
  -Nie wywracaj mi tu patrzadłami. To, że wujek Rocky jest drużbą, nie zmienia faktu, że to ty podajesz obrączki. 
  -Ross, kościół jest stąd oddalony o raptem dziesięć kilometrów- mruknęła Rydel.- Poza tym póki Ell po nas nie przyjedzie, to my nie wyjedziemy. Tak w ogóle to by musiał być czyjś inny ślub, gdyby wszystko się miało udać. W końcu musiało minąć pięć lat, żeby Vanessa przyjęła te oświadczyny.
  -Pięć lat...- westchnąłem. Niemożliwe jak ten czas leci. Moja mała Laura jest już pięciolatką. Coraz bardzie przypomina mi tamtą Laurę. Takie same oczy, nos, usta, uśmiech, nawet włosy, choć wszyscy myśleli, że będzie blondynką. Tak samo się porusza, nawet ma podobny głos. Wcześniej była po połowie, ale teraz pozbyła się moich cech (przynajmniej w wyglądzie). Widzę w niej moją Laurę. Moją pierwszą Laurę, która chociaż umarła, wciąż jest wśród nas.

~*~
Sorki, epilogi mają to do siebie, że są krótkie. W każdym razie wyjaśniłam tu niewyjaśnione z ostatniego rozdziału. Jak widzicie jest Ellington, Rikessa bierze ślub. Jest nawet Raura.. tylko może nie w takiej postaci, w jakiej byście chcieli. Laura jest dead, ale jest Raura :P
W każdym razie chciałam wam podziękować za to, że doczytaliście moją historię do końca. Może nie była najlepsza, uśmierciłam główną bohaterkę (jedną z), nie było jako takiej Raury, że byli ze sobą, potem zrywali itd., ale na tym miała polegać wyjątkowość mojego bloga. Laura od samiuśkiego początku miała umrzeć, tylko najpierw nie wiedziałam jak. Później wymyśliłam ciążę. Później chciałam zrobić drugi sezon, to tym jak Ross radzi sobie jako samotny ojciec, ale doszłam do wniosku, że prawdopodobnie mało osób by mnie czytało (:(), a poza tym, nie wiem kiedy bym to wszystko pisała. Nawał nauki -.-
W każdym razie dziękuję wszystkim, którzy mnie czytali, a najbardziej komentującym osobom. Byliście prawdziwym wsparciem :) Będę tęsknić... 

28. "Everyone says 'I love you'."


CHCIAŁABYM UPRZEDZIĆ OSOBY ZE SŁABĄ PSICHĄ.
CZYTACIE NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.

  Z punktu widzenia Laury:

  Te dziewięć miesięcy było zdecydowanie innych. Tak... innych. Moje życie obróciło się do góry nogami. Z resztą nie tylko moje...
  Po pierwsze musiałam zacząć uważać na to co jem. I na to co pije, eh!

"- Dobra, musimy zacząć od twojego odżywiania. No co? Czytałem o tym- bronił się Ross.- Przepraszam bardzo, chcę żeby to dziecko było zdrowe... Więc, co masz w tym kubku?- spytał wskazując na moje ukochane naczynie.
  -Jak to co? No kawę- odparłam ze zdziwieniem. Jego reakcja... No cóż: czerwona twarz, wściekłe oczy, a jego cytatów nawet nie przytoczę. To znaczy potem się uspokoił...
  -Laura, kawa... ona szkodzi- zaczął od początku, a ja obserwowałam jego ręce, które wciąż się trzęsły.
  -A wiesz, podobno dziecko odczuwa to co matka. Jak będziesz tak na mnie wrzeszczał to będzie cię nienawidzić tak samo jak ja- powiedziawszy, wystawiłam mu język, a on spojrzał na mnie spode łba.
  -To kiedy powiemy rodzicom?- spytał z nutką nienawiści. Wiedział, że ten temat mnie drażni."

 Później oczywiście musiałam im powiedzieć. Nie chcę jednak nawet wspominać tej sceny. Nie to, że na mnie krzyczeli czy coś. Tak właściwie to postąpili całkiem inaczej (czego się nie spodziewałam). Chcieli nawet z powrotem zamieszkać ze mną i Van, ale jakoś się z tego wykręciłyśmy. Szczerze powiedziawszy natarczywy Ross mi w zupełności wystarczał. To znaczy były też dobre chwile...

  "- Kurczę!- krzyknęłam i z bezsilności opadłam na kanapę.
  -Przykro mi- szepnęła Vanessa, gładząc mnie po plecach. Usłyszałyśmy jak ktoś przekręca klucz w drzwiach frontowych, a po chwili usłyszałyśmy tak dobrze znane nam "Hej". Tak, przyszedł Ross. Dałyśmy mu klucz- a w zasadzie Nessa m dała- ponieważ upierał się, że chce mieć do mnie bezwarunkowy wgląd. Niestety, jako ojciec mojego dziecka, musiał spędzać ze mną większość czasu.
  -Coś się stało?- spytał, stanąwszy przede mną.
  -Nie chcę o tym gadać- rzuciłam, zakrywając twarz w dłoniach.
  -Laura ma lekkie załamanie.. Amm, sercowe- wytłumaczyła moja siostra.
  -Sercowe?- powtórzył blondyn.
  -Dokładnie. Bo widzisz, nikt nie chce z nią iść na randkę.
  -A co w tym dziwnego? Kto chciałby związać się z osobą lub chociaż poświecić jej jeden wieczór, skoro jej brzuch przypomina balon, co chwilę ma mdłości, nie jest w pełni sprawna i rzyga jak poczuje ogórki, kaczkę, frytki, cytrynę, maliny, większość jogurtów, a na dodatek cały czas ma wzdęcia?!- wybuchłam, wstając z kanapy. Wtedy stojący obok Ross mnie przytulił.
  -A ja znam kogoś takiego. Wytrzyma nawet to, że płaczesz jak zobaczysz psa bez właściciela i śmiejesz gdy ktoś się wywali- powiedział, głaszcząc mnie po głowie.
  -Serio? Kto to?- zapytałam.
  -Ja.. No wiesz, jeśli chcesz, to mogę cię zabrać na randkę. Tak, taką prawdziwą randkę..."

  Zgodziłam się. I pamiętam ten wieczór doskonale. Tylko nie myślcie sobie, że my z Rossem ten togo... Nie! Nasze relacje pozostały takie same. Znaczy jak od początku mojej ciąży oczywiście, bo wcześniej skakaliśmy sobie do gardeł. Ale wróćmy gdzieś do okresu lata, samego rozpoczęcia tej całej pokręconej historii, bo owa randka miała miejsce w siódmym miesiącu. A na początku musiałam wyznać coś nie tylko rodzicom, ale i całemu światu. To były nawet miłe wspomnienia. Fani Raury płakali ze szczęścia, ale wtedy poszłam na całość i powiedziałam im, że wcale nie jestem razem z młodym Lynchem, a tamto to była tylko ustawka. W sumie nie wiem dlaczego tak postąpiłam. Byłam jakaś taka... odważna. Szkoda, że potem wylali mnie z Disneya, nie było czwartego sezonu "A&A", a moja kariera na chwile obecną się skończyła (nie martwcie się, Rossa ani R5 nie). Ale spoko, mam zamiar powrócić na scenę za jakiś czas. Teraz skupiam się na sobie i na dziecku. Na moj... To może przejdźmy do konkretnego skrawka mojego życia:

"- Chcą państwo poznać płeć dziecka?- spytał nas doktor. Spojrzeliśmy po sobie i równocześnie przytaknęliśmy. Nie wiedzieć kiedy Ross złapał mnie za rękę.- To będzie dziewczynka."

  Nawet nie zdajecie sobie sprawy co czuje matka, poznając płeć dziecka. Do tej pory było to dla mnie nieodgadnione tajemnicze maleństwo. Taki skarb, który wie się, że jest najdroższy, choć nie do końca wiadomo co to. Tylko później trzeba było ją nazwać, a to już był większy problem.

"- To będzie Emma- upierałam się.
  -Jaka Emma? A niby jakie jest imię dla mężczyzny na E? I podaj mi kolejne kobiece przy okazji- rzucił Ross. Oczywiście ojciec mojego dziecka chciał, by tak jak w jego rodzinie dzieci miały imiona zaczynające się na tę samą literę.
  -Amm... Emmett, Emily, Emanuel, choć tak dziecka nie nazwę, E... E... Hedwiga- powiedziałam.
  -Hedwiga? Lau, proszę cię, to nawet nie jest na E- blondyn popukał się w czoło.
  -W hiszpańskim "h" jest nieme. Więc można czytać Edwiga- kłóciłam się, a on zrobił tzw. face palm."

  Zamknęłam pamiętnik i odłożyłam długopis na stół. Ross postanowił mi kupić taką oto książeczkę, bym zapisywała swoje ciążowe i późniejsze związane z dzieckiem wspomnienia. Że niby kiedyś to sobie przeczytam i przypomnę. Tak więc na złość napisałam tu szczerą prawdę, to jak bardzo mnie denerwował przez ten okres. 
  Odsunęłam się powoli od stołu i z pomocą rąk się podniosłam. Dziewięciomiesięczniak waży swoje parę kilo. Plus Ross chciał mnie podczas ciąży utuczyć. "Dziecko musi być zdrowe! Musi być zdrowe". Jak ja mu wsadzę to "musi być zdrowe", to się biedak nie pozbiera przez miesiąc.
  Postanowiłam napić się herbaty, więc zaczęłam iść w stronę kuchni. Podczas nalewania wody do czajnika, usłyszałam, że ktoś otwierał drzwi. Ross... Bo Vanessa by tak wcześnie z randki nie wróciła. BTW zapomniałam o niej wspomnieć. W każdym razie układa jej się z Rikem wspaniale. To widać, że są dla siebie stworzeni. Raz mi nawet powiedziała, iż zazdrości mi, że mam dziecko i, że ona też chciałaby mieć takie z najstarszym Lynchem.
  -Laura?!- wołanie gościa wyrwało mnie z zamyślenia. Ross, mówiłam.
  -Tu j.. Auuć!- pisnęłam łapiąc się za brzuch.
  -Laura, jestem!- krzyknął ponownie, nie słysząc mojej odpowiedzi. Ale ja nie miałam siły ponownie odkrzyknąć. Zgięta wpół, czekałam aż mnie odnajdzie. Kurde, oczywiście mądry Ross musiał najpierw poszukać mnie na górze! W końcu jednak wszedł do kuchni.- Laura!- przeraził się.- Co ci jest?
  -Ross... to skurcz, to.. odeszły mi wody, a potem...
  -Do szpitala- dokończył za mnie i pomógł mi wyjść z domu, a następnie wsiąść do auta.

Z punktu widzenia Vanessy:

  Siedziałam sobie w pokoju Rik'a i odrywałam kolejne płatki róż od łodygi. Praktycznie zamieniłam całe pomieszczenie z niebieskiego na czerwone. Niezbyt pasowało mi połączenie tych kolorów, ale liczy się gest, nie? Choć chciałabym, żeby wszystko było idealnie...
  Dziś nasza rocznica. Myślę, że Riker chciał sam mi zrobić niespodziankę, ale kto pierwszy ten lepszy. W sumie to nawet wiem, że blondyn chciał mi zrobić niespodziankę. Rydel mi wygadała. Ponoć ma mnie zabrać do tej samej restauracji, do której zamierzał pójść za mną na pierwszą randkę. Tiaa... Historia z brakiem forsy...
  No w każdym razie moja niespodzianka będzie pierwsza, bo kiedy Rik skapnie się, że nie ma mnie w domu, zadzwoni do mnie, a ja mu powiem, że myślałam, że się umawialiśmy u niego. Proste? Proste.
  A co do tej restauracji... W sumie to bym się wybrała, ale wątpię, że zrezygnujemy dla niej z tego, co ja tu szykuję.
  Zachichotałam i rzuciłam się na łóżko, pełne czerwonych płatków. Leżałam i leżałam, a potem jeszcze leżałam. Gdzie ten Riker? Czemu nie dzwoni? W sumie powinien zrobić to już jakieś dziesięć minut temu- zweryfikowałam, spojrzawszy na zegarek, na półce nocnej. 
  Podniosłam się do pozycji siedzącej i wyjrzałam przez okno. A tam co? Mój chłopak szedł obejmując jakąś dziewczynę. Patrzyłam na nich i chciałam odwrócić wzrok, ale nie mogłam. Jeszcze dziesięć sekund temu moje serce było oblane miodem, bo marzyłam jak będzie wyglądać ten wieczór, a teraz było pociachane na drobne kawałeczki. 
  Najpierw smutek, a potem i złość mnie ogarnęła. 
  -Co za dupek!- krzyknęłam. Rozumiem, że.. To znaczy nie rozumiem, ale nieważne... Riker mnie zdradzał z jakąś.. patykowatą, tlenioną, płaską idiotką, a na dodatek umawia się z nią w naszą rocznicę?! Choć umówił się już ze mną?! Nie mogłam tego wytrzymać. Musiałam coś zrobić.
 Wstałam i wybiegłam z pokoju, który bezsensownie starałam się udekorować. Zbiegła po schodach i wyleciałam jak wichura przed dom. A ten beszczel się na mój widok jeszcze uśmiechną!
  -Cześć Nessa- łaskawie wyplątał się z objęć tej lafiryndy i podszedł do mnie z rozwartymi ramionami. Bez wahania odtrąciłam jego ręce.- O co chodzi?- zdziwił się. O co chodzi?! O co chodzi?! Czy on se kurwa ze mnie jaja robi?!
  -O co chodzi?! Żartujesz sobie, tak?!- spuścił brwi i zaczął mi się wpatrywać w skupieniu.
  -Masz okres?- spytał czule po paru sekundach. 
  -Jak śmiesz, co?!
  -Ale co?
  -Jak to co?! Siedzę u ciebie w pokoju i czekam na twój telefon, bo przecież umówiliśmy się u mnie, zaczynam się martwić, po czym patrzę przez okno i widzę ciebie i.. jakąś.. jakąś dziewoję, która nawet nie ma na czym siedzieć i czym oddychać!
  -Słucham?!- oburzyła się ta.. ktoś.
  -No to słuchaj dziewczynko! Chodzisz z zajętym! A w zasadzie już z wolnym...- poprawiłam się i ruszyłam do auta, ścierając skrycie łzę, która zakręciła mi się w oku.
  -Ej! Vanessa! Van! Nessa!- słyszałam za sobą głos Rikera. Był coraz głośniejszy, co znaczyło, że blondyn mnie doganiał. W pewnym momencie zastąpił mi drogę.- Co ty.. Co ty mówisz? 
  -Proszę cię, zostaw mnie- wycedziłam.
  -Ale Vanessa!
  -Daruj sobie! Weź się odsuń, bo nie mogę już na ciebie patrzeć.. Odsuń się Riker!
  -Nie- powiedział stanowczo.- Chyba musimy sobie coś wyjaśnić.
  -Nie ma czego wyjaśniać- warknęłam i próbowałam go ominąć, jednak bezskutecznie.
  -Właśnie, że jest. Van, przecież.. przecież, ja nie chodzę z Caroline. Wiesz byłoby to trochę niestosowne.
  O cholerka... Caroline.. No tak, przecież to jego kuzynka! Eh... Nawet widziałam ją na zdjęciu. Na tysiącach zdjęć! Ja pierdziele jak mogłam być taka... Ale z drugiej strony...
  -Tak, a czemu spędzałeś sobie czas z nią, skoro to nie z nią masz dziś rocznicę?- spytałam, nie ustępując. Rik uśmiechnął się i zwrócił oczy ku niebu.
  -To miała być taka zmyłka.
  -Taa, rzeczywiście myląca- prychnęłam.
  -Nie myślałem, że tak to odbierzesz. W końcu słyszałaś już o Caroline wiele razy i wiesz jak ona wygląda, więc chciałem żebyś myślała, że zapomniałem.
  -Aha, w takim razie spoko, że się ze mną umawiałeś. Nie byłeś nawet u mnie w domu?
  -Nie.. bo wiedziałem, że ciebie tam nie ma.
  -Niby skąd?
  -Delly mnie wtajemniczyła w twój plan- wyznał. Otworzyłam szerzej oczy i odwróciłam w stronę domu. Rydel stała w drzwiach i niewinnie się uśmiechała.
  -Delly!- oburzyłam się
  -No co?! Jego niespodzianka lepsza!- odkrzyknęła.
  -Restauracja?! Tak rzeczywiście!- rzuciłam w jej stronę.
  -Oho! Żeby tylko restauracja!- zaśmiała się blondynka. Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na Riker'a. Amm... O co caman? Przecież ja mu chcę ofiarować coś naprawdę intymnego, coś czego się nie daje byle komu. Co on...? 
  Blondyn jakby wyczuł o czym myślę, zachichotał i wystawił mi ramię jak prawdziwy dżentelmen.
  -To idziemy?- rzucił nonszalancko. 
  -Ehem- odparłam niepewnie, wciąż pogubiona w całej tej sytuacji.- A! Czekaj!- stanęłam i odwróciłam się w stronę Caroline. Musiałam ją przeprosić- Aaa... Słuchaj.. bo ja...
  Dziewczyna wzniosła oczy ku niebu.
  -Spoko, rozumiem. Gdybym zobaczyła chłopaka z nieznajomą, zareagowałabym identycznie- powiedziała.
  -Ale te wszystkie wyzwiska...
  -Rozumiem cię- powtórzyła.- W złości rzuca się różne kłamstwa, które nasuną się na język.
  Ceremonialnie odetchnęłam z ulgą. Powiedziałam "przepraszam" i wróciłam do Riker'a, który stał już przy swoim samochodzie.
  -Już możemy jechać?- spytał, otwierając mi drzwi.
  -Jasne- uśmiechnęłam się. Chciało mi się śmiać z mojej głupoty. Jak mogłam myśleć, że Rik mnie zdradza?

  Z punktu widzenia Laury:


  Podróż ciągnęła mi się niemiłosiernie, ale wreszcie dojechaliśmy. Ross wyprowadził mnie z auta. Próbował mnie mocno trzymać, żebym nie upadła, ale jednoczenie obnosił się ze mną jak z porcelaną. Weszliśmy do środka.
  -Przepraszam panią- zagadnął blondyn do recepcjonistki.- Chciałbym powiadomić, że pani Laura Maaaaaa- wypowiadając moje nazwisko, niespodziewanie przeszedł w dziewczęcy pisk. Spojrzałam na niego zdezorientowana.- Mogę prosić jakąś inną recepcjonistkę?- krzyknął, ignorując kobietę. Fakt, do najładniejszych ona nie należała, ale to już było niekulturalne.- Halo!
  -Ross...- szturchnęłam go w ramię jak najmocniej umiałam.- Nie chcę ci przerywać zabawy, ale JA TU RODZĘ!- wydarłam się.
  -Ah, tak!- przypomniał sobie chłopak.
  Wymienił parę nieprzyjemnych słów z recepcjonistką, która swoją drogą również nie zachowywała się niepoprawnie, i wypełnił jakiś świstek, który nam podała. Następnie pielęgniarka posadziła mnie na wózek inwalidzki i zawiozła do wyznaczonej sali. Ross cały czas trzymał mnie za rękę. 
  Później przyszedł mój ginekolog i zaczął mnie oglądać.
  -Dobrze. Musimy poczekać na rozwarcie dziesięciu cm. Na razie jest tylko połowa- powiedział doktor i odszedł żeby porozmawiać z pielęgniarką.
  -Jak się czujesz?- spytał Ross, siedzący cały czas obok mnie. Przyłożył mi rękę do czoła i starł z niego pot.
  -Bywało gorzej- przyznałam, przypominając sobie zeszłoroczny incydent z nogą. On chyba pomyślał o tym samym, bo posłał uśmiech ścianie. Nagle podskoczył w miejscu, jak się później okazało, przez telefon, który wibrował mu w kieszeni.
  -Rydel- rzucił, spojrzawszy na ekranik komórki.- O cholera! Zapomniałem wszystkich powiadomić.
  No fakt. My tu sobie siedzimy, ja beztrosko rodzę, a nikt inny o tym nie wie.
  -Odbiorę i powiem jej. Oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko- zwrócił się do mnie.
  -Nie, jasne- potrząsnęłam głową, kiedy blondyn naciskał zieloną słuchawkę
  -Halo? Rydel?- rzucił do słuchawki.- Tak, tak, jestem u Laury. Tfu! Znaczy z Laurą... Jesteśmy w szpitalu... Nie, nie ma żadnych powikłań... Po prostu już czas... Tak już czas!- powtórzył z euforią w głosie.- Wiem, zdaję sobie z tego sprawę siostrzyczko... A mogłabyś poinformować resztę, bo my jesteśmy tutaj trochę zajęci... Dobra, cześć... Tak, do zobaczenia- schował komórkę do kieszeni i znów złapał mnie za rękę.
  -Ross...- zaczęłam.
  -Nie zostawiaj mnie, dobrze?- spytałam.
  -Nigdy- uśmiechnął się.

  Z punktu widzenia Vanessy:

  -Ou!- otworzyłam szerzej oczy, widząc ten "torcik", który Riker zamówił. I wcale nie zrobił tego w tej chwili. Ta misterna praca wymagała co najmniej paru godzin roboty. Kremowy torcik z naszym wspólnym zdjęciem.
  -Wszystkiego najlepszego słońce!- zaśmiał się promiennie blondyn. Odwzajemniłam uśmiech, a następnie pochyliłam się, aby go pocałować.
  -Wszystkiego najlepszego- odpowiedziałam.
  -To co, jemy?- spytał niecierpliwie. 
  -Skoro chcesz- zgodziłam się.
  Riker wstał i zaczął się zastanawiać, który kawałek położyć mi na talerz. Kurcze, co za różnica?

  Z punktu widzenia Riker'a:

  Jasna cholera! Mieli pokroić pomiędzy naszymi twarzami, to bym wiedział, który to. Czy oni są głusi czy jak?! Który to, który to...? Kurczę. I teraz nie wiem...

  Z punktu widzenia Rydel:

  -Co żeś taka szczęśliwa?- spytał mnie Ratliff, który właśnie wszedł do kuchni.
  -Laura rodzi!- wypaliłam wprost. Brunet otworzył szerzej oczy.
  -To już?- zdziwił się, a ja przytaknęłam.- Nie za wcześnie? Chyba mięli termin gdzieś za około tydzień- zastanawiał się. Wzniosłam oczy ku niebu.
  -Eh, Ratliff, przecież ona nie będzie rodzić dokładnie w dany dzień- zachichotałam. Usiadłam przy stole, a chłopak naprzeciwko mnie.
  -Nie powinniśmy jechać?- zapytał.
  -Dajmy im chwilę sam na sam- matko jak on nic nie ogarnia!
  -Rodząc w szpitalu. So romantic!- zadrwił. Zaśmiałam się.- A tak z innej beczki.. znaczy w sumie z podobnej beczki.. takiej z winem, która jest inna od beczki z piwem, prawda? No obydwa to alkohole, ale się jednak różnią i..
  -Ellington!- przerwałam mu.- Dąż do sedna- zachichotałam. Ten chłopak potrafi być uroczy, kiedy się denerwuje.
  -Więc... Wiesz.. To znaczy pamiętasz ten nasz pakt?
  -Asekurację związkową?- upewniłam. Chłopak przytaknął.
  -Ehem. Więc.. no w okół teraz się tyle dzieje, Laura i Ross mają dziecko i pewnie prędzej czy później coś między zaiskrzy, wszyscy to wiedzą, Riker i Nessa to już są tak na poważnie, w końcu dziś mają rocznicę i Riker...- przerwał jakby myślał, że powiedział o parę słów za dużo.
  -Wiem- odparłam.- To z Riker'em. Powiedział mi.
  -No. Więc jedni i drudzy mają już jakąś przyszłość, a my... My będziemy czekać, aż do czterdziestki?- spytał.- Ja nie chcę. Tak prosto z mostu powiem, że chyba coś do ciebie czuję- wypalił. Otworzyłam szeroko oczy, a buzię to musiałam z podłogi zbierać. No tego to się nie spodziewałam! I to jeszcze tak o! Bezceremonialnie... Amm... O kurczę... Ratliff, kimś więcej?! To by było dziwne... Ale czy.. w sumie nie wyobrażam sobie go z kimś innym... Była Kelly, ale zerwała z nim, mówiąc, że "widzi, że coś jest między nami". Myślałam, że nic nie ma.... Kurde, coś jest?! 
  -Amm... Ellington, ale czy to nie jest dziwne?- spytałam.- No wiesz, przecież my byliśmy przyjaciółmi od wielu, wielu lat i ja nie wiem czy...
   Niespodziewanie brunet zaczął się do mnie zbliżać. W wiadomym celu się zbliżać. Trochę niezręcznie...
  -Widzę, że przeszkadzam- powiedział ktoś za mną. Natychmiast odskoczyliśmy od siebie i spojrzeliśmy na roześmianego Rocky'ego.- Mogę sobie pójść- zachichotał. Wiem, że jedyny chłopak, którego moi bracia dopuściliby do mnie to Ratliff. Widząc minę Rocki'ego, zdałam sobie sprawę, że jemu by to nie przeszkadzało. Czy tylko dla mnie to niezręczne?!
  Wybawił mnie dzwonek telefonu. Ross... Czy już po wszystkim?
  Dopadłam komórki i odebrałam.
  -Halo, Ross... Czekaj, czekaj, uspokój się. O co chodzi?... Jak to?... Przecież wszystko było dobrze... Dobra, już jedziemy. Czekaj.- rozłączyłam się. Mój mózg zaraz eksploduje od nadmiaru wrażeń.- Chłopaki jedziemy- pogoniłam ich, kierując się do wyjścia. 
  -Gdzie?- zdziwił się Rocky. 
  -Do szpitala- rzuciłam. Racja, on nie wiedział!- Laura rodzi, ale... coś poszło nie tak. Szybko, chodźcie!

  Z punktu widzenia Vanessy:

  Siedziałam osłupiała i wgapiałam się w widelec, na którym powinien być TYLKO kawałek ciasta. Zerkałam to na Riker'a, to na srebrny krążek.
  -Co... to?- wyszeptałam. Blondyn chwycił mnie za rękę i powoli przede mną uklęknął. 
  O kurwa...
  -Vanesso Marano. Odkąd sięga moja pamięć...
  Wpół słuchałam jego ckliwej przemowy. Nie potrafiłam się skoncentrować. Widok pierścionka... no, przeraził mnie. Tak, wiem, że chciałam uprawiać dziś z nim seks, ale wyjść za mąż? Za mąż?! Przecież my jesteśmy ze sobą dopiero rok. Racja, znamy się prawie całe życie (gdzie na okrągło się nienawidziliśmy) i teraz nie wyobrażam sobie życia bez niego, ale ślub?! Ślub?! O cholera... Przecież to wymaga czasu, przemyśleń. Czy on o tym myślał... Ja nie wiem... Nigdy nie rozumiałam jak można tak od razu przyjąć zaręczyny chłopaka, a teraz kiedy mi się to przytrafia, to już zupełnie nie wiem co robić. Co robić?!
  -Van, wyjdziesz za mnie?- ogłosił ostatnie słowa prosto z serca, a ja kątem zauważyłam, że wszyscy na nas patrzą, a parę osób nawet westchnęło ze wzruszenia. I jak ja mam mu teraz odmówić? Szczególnie, że wcale nie chce mu odmawiać, ale chcę... Wiem, jestem porypana... Kurde...- Van...?- spytał Rik z lekką nutą niepokoju w głosie.
  -Amm...- odchrząknęłam, próbując się pozbyć guli z gardła.- Riker, może.. może usiądź.
  Zdezorientowany blondyn wrócił na swoje miejsce nie puszczając mojej ręki.
  -Nie?- wyszeptał, nie rozumiejąc.
  -Kochanie, posłuchaj... ja nie wiem, to dopiero rok, nie wiem.. Ja...- tutaj przerwał mi dzwonek od telefonu. Normalnie bym nie odebrała, toczę tutaj poważną rozmowę, heloł! Ale fakt, że nie wyciszyłam komórki, zmusił mnie do odebrania. Nie będę ludziom zakłócać spokoju, choć tym wlepianiem gał mnie wkurzyli. Zerknęłam na wyświetlacz. Ross... O co chodzi?- Halo?... CO?!- gwałtownie wstałam z miejsca.- Cz..czekaj... Już jedziemy!... 
  Nawet nie wiem czemu krzyczałam.

  Z punktu widzenia Ross'a:

  Krążyłem w tę i z powrotem. Jak mogli mnie wyrzucić z sali? Jak mogli powiedzieć, że coś jest nie tak? Przecież nie tak miało być...
  Poczułem jak ktoś łapie mnie za ramię i momentalnie odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni. Obok mnie stało moje rodzeństwo.
  -Ross, o co chodzi?- spytała Rydel.

  Z punktu widzenia Laury:

  -Pani Marano, proszę się skupić- głos doktora ledwo do mnie docierał.- Wstrzykni....... Jest w..... Musi s.....- słyszałam urywki zdań. Po chwili jednak wszystko zaczynało odzyskiwać kontury i słyszałam na powrót dobrze.
  -Pani Marano, słyszy mnie pani?- powoli przytaknęłam. Byłam taka wyczerpana! Czułam się coraz słabsza. Po chwili dotarło do mnie, że doktor dale do mnie mówi.-... dużo krwi. Nie znamy przyczyny tego nagłego krwotoku, dlatego nie możemy dać stuprocentowej pewności, że pani i pani dziecko wyjdziecie z tego cało. Czy pani mnie słyszy?- przytaknęłam.- Musi pani zdecydować kogo za wszelką cenę mamy ratować. Panią czy dziecko?
  Panią czy dziecko... Panią czy dziecko... To zdanie przelatywało jeszcze parę razy przez moją głowę, nim dotarł do mnie sens jego słów. Ja czy dziecko.. Moja córeczka lub ja. Musiałam wybrać, kto ma przeżyć... Wszystko stało się inne. Odpłynęłam w czerń, gdzie były tylko skrawki mojego życia. Wszystko przelatywało przez głowę tak szybko. Czyli tak wygląda "życie, przelatujące przed oczyma". Ale to nie życie najtrudniej oddać. Teraz widziałam wszystkie ważne dla mnie osoby. Postacie z mojej historii zwanej życiem. I zdałam sobie sprawę, że tyle pozostawiam. Już nigdy nie zobaczę rodziców. Będą odwiedzać tylko Van. Nigdy nie pogłaskam Velvet, a ona na mnie nie zaszczeka ani nie pomacha ogonem. Nigdy nie pójdę z Calumem na tą kawę, na którą się już umówiliśmy, którą obiecał mi po tym całym "okresie zmian". Nigdy nie napiszę SMS-a ani też nie zadzwonię do Raibow Dash. Moja Raini... Nie będę już żartować sobie z Ratliff'em i Rocky'm. Nie będziemy się wygłupiać, nie zaplotę już Rock'emu warkoczyków. Nie będę plotkować z Delly ani wybierać się z nią na shipingi i szukać ciuszków dla małej. Nie będę dawać Riker'owi rad co do mojej siostry ani patrzeć jak ją uszczęśliwia. Nie zobaczę Van... Nie będę się o nią martwić, nie będę z nią sprzątać, wymieniać się ciuchami, gotować obiadów, obgadywać ciotkę Polly i zbywać ją kiedy znów stanie w progu o piątej nad ranem, nie będę się z nią przekomarzać, przepraszać, nie zobaczę jej uśmiechu... Nie zobaczę już nigdy Ross'a, już nigdy się z nim nie pokłócę, już nigdy nie będzie się o mnie tak nadmiernie troszczył, nigdy mnie nie wkurzy, nigdy nie przytuli, a ja nigdy mu nie powiem jak bardzo go kocham... Nie zobaczę mojej córki, nigdy jej nie wezmę w ramiona, nie wychowam, nie przebiorę, nie będę wstawać dla niej w środku nocy, przestrzegać diety, użalać się jak to przez nią zgrubłam, nie usłyszę jej pierwszego słowa, nie zobaczę jej pierwszego kroku... Ale ją uratuję. Pozwolę żyć...
  -PANI MARANO!- docierały do mnie słowa doktora.
  -D..dziecko.. Ratujcie moją córeczkę!- krzyknęła. A może szepnęłam, nie pamiętam... Później była ciemność... Nic nigdzie nie było, nawet siebie nie mogłam zobaczyć. Była tylko ciemność. 
  Nagle zobaczyłam światełko. Bardzo małe... Poczułam, że idę w jego stronę. W zasadzie nie poczułam, ale światełko zaczęło się przybliżać. Było większe i większe, aż w końcu nigdzie nie było ciemności. Było tylko to oślepiające światło.
  -...reagują- usłyszałam cichy szept.- Słuch również... Pani Marano... Pani Marano... Marano... Marano... Marano...
  Poczułam, że biorę oddech. Poczułam... Poczułam wszystko... Wszystko: niewyobrażalny ból w okolicach brzucha, ból głowy, zapach szpitala i... kwiatów? Zobaczyłam białe sufit nad sobą światło, które się zbliżało, okazało się być światłem od tych latarek... Słyszałam coraz głośniej i wyraźniej. Wokół mnie było dużo osób, wszyscy chodzili, słyszałam kroki. Ktoś trzymał mnie za rękę. Ścisnęłam to "coś"
  -Laura- usłyszałam głos Ross'a. Miałam go już nie słyszeć. Miałam go nie widzieć ani nie czuć. Tak wygląda śmierć? 
  Ale potem zdałam sobie sprawę, że wszyscy tu byli. Lynch'owie, moja siostra, Ellington, rodzicie Ross'a, moi rodzice, Raini, Calum, Maia Mitchell i parę osób, których nawet nie kojarzyłam.
Wszyscy?... Nie! 
  -Gdzie moja córka?- usłyszałam swój ochrypły, słaby szept.
  -Wszystko z nią dobrze. Jest silna- odpowiedział Ross. Ale nie swoim wesołym, beztroskim tonem. Był załamany. Coś było nie tak... O co chodzi? No tak, miałam umrzeć, pewnie moje przeżycie było dla wszystkich szokiem. Czyż nie? Dla mnie w sumie to też szok. 
  -Mogę ją zobaczyć?- spytałam.
  -Po to cię... ożyw...- nawet nie mógł dokończyć zdania. Po to się ożywili? Że niby co, że jakimś systemem czy tajemniczą mocą lekarze mnie ożywili? Przecież to niemożliwe. Gdy ludzie umieli ożywiać, to nikt by nie umarł. Rozglądnęłam się zdezorientowana po białym pokoju, zerkając na wszystkie twarze po kolei.- I.. żebyśmy się zz... tobą.. poże... pożegnali- wyszeptał Ross. Pożegnali? Teraz to już nic nie rozumiem. "Z pomocą"  wszystkim przyszedł mój ginekolog z jakimś innym doktorem. Ross wstał niechętnie, puścił moją dłoń i podszedł do reszty moich bliskich. Jego miejsce zastąpił nieznany mężczyzna w białym fartuchu. 
  -Dzień dobry, nazywam się dr. Howerthorne. Operowałem panią- przedstawił się lekarz, a ja skinęłam głową.- Pani bliscy, dowiedziawszy się o stanięciu pani serca, podjęli decyzję pożegnania się z panią. Podpięliśmy więc panią do maszyny, która wzbudza krążenie pozaustrojowe. Sztuczny proces utrzymania przy życiu.- ruchem dłoni wskazał coś za mną, a kiedy odwróciłam głowę, ujrzałam duże maszyny z jakimiś guzikami, rurkami i czymś tak jeszcze. Nie obchodziło mnie to w tej chwili. Teraz myślałam o tym, że mam się tylko pożegnać. Tylko pożegnać, a potem umrzeć. Wystarczy kliknąć parę guzików. Tak naprawdę już nie żyję... To jest sztuczne... Czułam się obco, a co najważniejsze, nie chciałam tego. Lepiej mi było z myślą, że już nigdy ich nie zobaczę i umrę, a moja córeczka przeżyje. A tym czasem wybudzili mnie, żeby się ze mną pożegnać. To o wiele trudniejsza śmierć...
  Wyproszono wszystkich z sali. Chcieli mi przywieźć córeczkę, ale chciałam ją zobaczyć tuż przed samą śmiercią. Bo utrudniłabym sobie jeszcze bardziej.
  Żegnałam się ze wszystkimi. Choć tak naprawdę nikt nie powiedział więcej niż trzy słowa. Wszyscy płakali. Ja też. Ale już nie dlatego, że umrę. Dlatego, że oni płakali. Dlaczego nie mogli być szczęśliwi?
   W końcu do sali został wpuszczony Ross. Ross i moja mała kruszynka. Maja córeczka. 
  -Jaka ona malutka- powiedziałam, ocierając łzy z policzków, żeby móc ją lepiej widzieć. Była najpiękniejszym dzieckiem jakie kiedykolwiek widziałam. Połowa po tacie, a połowa po mamie. I to jeszcze idealnie dopasowane te połowy. Już teraz widziałam, że będzie blondynką. Uśmiechnęłam się do niej. 
  -Chcesz ją wziąć na ręce?- spytał Ross. Płakał. 
  -Ross... Proszę cię, chociaż ty nie płacz. 
  -Jak można nie płakać za kimś kogo się kocha?- spytał, patrząc mi prosto w oczy. Kocha? 
  Trawiłam jego słowa w trakcie, kiedy podawał mi córeczkę.
  -Kochasz mnie?- spytałam wreszcie, kołysząc małą.
  -Odkąd tylko sięgam pamięcią- przytaknął.
  -Ross... Powiedz, że już czas- wyszeptałam. Otworzył szeroko oczy.
  -C..co?- spytał.
  -Powiedz, że już czas- powtórzyłam dobitnie słowa i wbiłam wzrok w małą.
  Wściekły blondyn wyszedł z sali i wrócił pół minuty później z doktorem.
  -To ja już pójdę..- powiedział i chciał wyjść, ale go zatrzymałam.
  -Nie, zostań.
  Odwrócił się ze łzami w oczach i podszedł do mnie. Chwyciłam go za rękę, uważając żeby nie obudzić małej, która zasnęła.
  -Jak ją nazwiesz?- spytałam blondyna, starając się nie patrzeć na doktora, podchodzącego do wielkich maszyn.
  -Chciałaś Emma, tak?- spytał, wiedząc, że trzeba mi dodać otuchy.
  -Nie, ty ją nazwij. Tak jak ty chcesz- powiedziałam, czując, że serce wali mi coraz mocniej. A może mi się wydawało. Czy sztucznie bijące serce może bić mocniej? Starałam się patrzeć na mojego aniołka, ale mój wzrok powędrował na doktora. Widziałam, że podszedł już do maszyny.
  -Hej, na mnie. Patrz na mnie- Ross złapał mnie pod brodą i kazał patrzeć na siebie. Spojrzałam w bok.
  -Ross..- pierwszy przycisk wyłączony.- też cię kocham- drugi, trzeci i czwarty guzik wyłączony. Poczułam, że słabnę. Coraz trudniej było wziąć oddech.
  Ostatnia szansa. 
  Przycisnęłam usta do jego ust. Nasz pierwszy prawdziwy pocałunek. Taki nie wymuszony przez kamery ani nie po pijanemu. 
  Zamknęłam oczy, mając przed nimi cały czas twarz blondyna. Później przekształciła się w Ross'a trzymającego małą. Pochłonęła mnie ciemność.

KONIEC

~*~
Wiem, że bardzo drastycznie zakończyłam tą opowieść. Główny bohater umiera. W ogóle jest dużo niewytłumaczonych spraw.
Nie przejmujcie się, przed nami jeszcze epilog.
Mam nadzieję, że go przeczytacie, choć wiem, że prawdopodobnie chcecie mnie teraz zabić.
Mam nadzieję, że przeczytacie jednak tą krótką końcówkę mojej historii :)
Przepraszam, że nie dodawałam długo rozdziału. Ale mam nadzieję, że rozumiecie. Trudno się przełamać i opisywać śmierć swojego autorytetu.