Z punktu Laury:
Leżałam w pokoju i płakałam. No, bo co miałam zrobić? Czasu nie cofnę. Mogę tylko użalać się nad swoją głupotą. Co mi w ogóle wtedy strzeliło?! Wiem... To znaczy przypominam sobie powoli coraz to więcej szczegółów z tamtego wieczoru i chociaż chcę o nich zapomnieć, nie mogę. A to mnie tylko dobija. Wolałabym nie pamiętać jak to się stało ani kiedy. A najbardziej chciałabym pozbyć się myśli, że to Lynch jest ojcem. Jak.. Jak ja mogłam być taka głupia?! Bo przecież wiem co to antykoncepcja i chyba powinnam z tej wiedzy skorzystać. Poza tym zawsze sobie wmawiałam, że zachowam czystość, aż natrafię na tego jedynego. A tu proszę, poszłam do łóżka z pierwszym lepszym wrogiem. To znaczy niby nie jesteśmy już wrogami, ale w tej sytuacji najmniej mnie to obchodzi. Ale jestem głupia!
Usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Milczałam.
-Laura... Już czas- doszedł do mnie głos siostry. Też chyba płakała.
Dlaczego nie mogłam się urodzić w innej rodzinie? Najlepiej patologicznej, bo tylko na taką zasługuję. Ich bym przynajmniej nie krzywdziła. A teraz przez mój "wybryk" cierpi więcej osób. Ja, Vanessa, Rydel... Oby nikt więcej się nie dowiedział.
Odwróciłam się na drugą stronę i spojrzałam na siostrę. Miała na sobie dres, włosy spięte w niedbałego koka i zdecydowanie podpuchnięte oczy. Wiem, że nie przeżywała tego co ja, ale to nie znaczy, że jej cierpienie było mniejsze. Nie mogłam znieść tego widoku. Po moich policzkach potoczyła się kolejna seria łez. Vanessa podbiegła i przykucnęła przy moim łóżku.
-Kochanie, nie płacz- jej głos drżał.- Wszystko b-będzie dobrze- próbowała powstrzymać łzy, których nazbierało się za dużo w jej oczach. Do tego głos jej się łamał.- Jak wrócimy będzie prawie jak dawniej- pogłaskała mnie po włosach. Wiedziałam, że kłamie. Nie wiedziałam jak ma być po tej naszej wizycie, ale zdecydowanie nie miało być ani trochę "prawie tak samo". Miało być kompletnie inaczej.- Idziemy?- spytała, a ja ledwo zauważalnie przytaknęłam. Wstałam z jej pomocą, a następnie zeszłyśmy na dół, a później jeszcze do garażu. Vanessa nie namawiała mnie na jedzenie (choć nic od rana nie wzięłam do buzi, prócz łyka kawy), bo wiedziała, że i tak nie zjem. Nie mogłam, nie potrafiłam nic przełknąć. Wsiadłyśmy do auta i wyjechałyśmy.
Z punktu widzenia Rydel:
Ross siedział cały czas na podłodze, trzymając się za włosy. Chociaż wyglądało bardziej jakby je sobie wyrywał. To co mu przekazałam jakieś dziesięć minut temu mocno nim wstrząsnęło. Ale kompletnie mnie to nie dziwi. Ja się przecież pokłóciłam z Vanessą jak to usłyszałam, potem nakrzyczałam na Lurę i wyszłam z trzaskiem drzwi. Teraz tego żałuję. Laura cierpi, a ja ją tylko dobiłam.
Usiadłam na łóżku i wyczekiwałam aż Ross powie pierwsze słowo. Ale nie wyglądało na to, że zamierza.
-Ross?- zapytałam szeptem po półgodzinie.- Ross... Wiem, że to..
-Jak ja jej mogłem coś takiego zrobić?- to co powiedział było bardziej do samego siebie, jednak mimo to mu odpowiedziałam.
-Wiesz.. Nie brałeś w tym udziału sam. Laura też podjęła świadomą decyzję.- No może nie taką znów świadomą.
-Rydel to ja ją upiłem. Nas... Bo.. chyba chciałem ją pocieszyć- szepnął. Nie pierwszy raz widziałam jak mój brat płacze, ale nigdy nie wyglądało to tak tragicznie. Wydawało mi się, że przede mną siedzi ktoś, kto właśnie stracił wszystko i jedyne co mu pozostało to śmierć. Laura wyglądała podobnie jak na nią krzyczałam. Zaraz po tym jak opuściłam dom sióstr Marano dopadły mnie wyrzuty sumienia, ale teraz dopiero miałam ochotę strzelić se za to w łeb. Szkoda, że nie miałam pod ręką żadnego pistoletu.
Nagle coś sobie przypomniała. Powiedziałam to już bratu, ale wiadomości dostarczyłam mu na tyle dużo, że mogło to do niego nie dotrzeć.
-Ross, ona je usunie. To dziecko. W.. Wasze dziecko- rzekłam. Podniósł głowę i spojrzał na mnie z przerażeniem, którego nie widziałam nawet jak się okazało, że zgubił się jego zeszyt. Otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił.
Z punktu widzenia Rossa:
Chce je usunąć? To dziecko? Na... Nasze dziecko? Ale przecież to jest morderstwo. To jest jedna z najgorszych zbrodni na świecie.
W tej chwili myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi, a głowa eksploduje od nadmiaru wiadomości i emocji, ciągnących się za nimi. Laura zaraz zabije to dziecko. Jej.. moje.. nasze dziecko.
Nie wiedząc do końca co robię, wstałem i zacząłem iść w stronę drzwi.
-Gdzie idziesz?- spytała Rydel. Odpowiedź jakby sama nasunęła mi się na język.
-Powstrzymać Laurę. Zanim popełni największy błąd w życiu- rzuciłem i szarpnąłem za klamkę.
-Idę z tobą!- usłyszałem krzyk siostry, w trakcie zbiegania po schodach. Nie zaprotestowałem, ponieważ większa część mnie chciała mieć przy sobie chociaż jednego członka rodziny. Wolałbym żeby był nim Riker, ale on nie wiedział. Chyba...
Nim się zorientowałem, byłem już w garażu i wsiadałem do byle którego z aut. Zacisnąłem ręce na kierownicy, ale wtedy drzwiczki od samochodu się otworzyły.
-Wyjdź- nakazała Rydel. Nie zrozumiałem o co jej chodzi.- Ross, popatrz jak ci się trzęsą ręce. Nie pozwolę ci prowadzić w takim stanie.
Miała rację. Wysiadłem z auta, ustępując miejsce starszej, jednak ta ku mojemu zdumieniu wyszła z garażu.
Wróciła po minucie, ciągnąc za sobą Rikera.
-A on po co?- zdziwiłem się mało przyjemnym tonem.
-Ja też nie dam rady prowadzić- odpowiedziała. Zacząłem czekać aż Riker zacznie prawić mi kazanie, ale nic takiego się nie stało. Wsiadłem więc do auta, na tylne siedzenie, Rydel usiadła obok mnie, a najstarszy zajął miejsce kierowcy. Wyjechaliśmy.
-O co właściwie chodzi?- spytał Riker, po chwili. Spojrzałem na Delly błagalnym wzrokiem.
-Nic, po prostu prowadź- odparła.
-Rydel oczekuję wyjaśnień. Coś się musiało stać- blondyn nie chciał dać za wygraną.- Nie wbiegłabyś bez powodu do kuchni i nie kazała zawieźć siebie i Rossa do szpitala.
-Jedź!- powtórzyła siostra.
-Rydel! Żądam wyjaśnień! Ross!
-Nie ważne, Riker! W tej chwili najważniejsze jest żeby dojechać do tego szpitala na czas!- warknąłem.
-To czemu sami sobie nie pojedziecie?!- krzyknął Rik, zjeżdżając na pobocze.- Proszę bardzo! Jedźcie sobie, skoro to jest takie ważne! Najwyraźniej mnie to nie dotyczy!
-Tak, ciebie to nie dotyczy, ale spójrz tylko na Rossa, Riker! Jest cały blady, a ręce trzęsą mu się do tego stopnia, że nie może dotknął kierownicy. Ja z resztą mam podobnie! Proszę, czy mógłbyś jechać?!- krzyknęła.
-Jeśli mi podacie powód- zażądał.
-Riker, tu się liczy każda sekunda!- Rydel zaczęła płakać. Wtedy odpuścił. Wjechał z powrotem na ulicę.
-Czyli się nie dowiem...- mruknął jakby sam do siebie.
Przysiągłbym, że ta jada trwała latami. Bałem się, że nie zdążymy. Gdy tylko brat wjechał na parking przed szpitalem, wyskoczyłem z auta, nie prosząc go uprzednio by się zatrzymał. Nie wiem jak wylądowałem na dwóch nogach. Zacząłem biec do wejścia. Chwilę później byłem już na recepcji.
-Czy jest Marano?- rzuciłem do kobiety, przeglądającej jakieś dokumenty.
-Słucham?- rzuciła zza papierów.
-Marano. Laura Marano- wydyszałem.
Ta stara franca położyła ze spokojem teczuszkę i wieloma zapisanymi kartkami na blat i powolnym krokiem podeszła do komputera, gdzie zaczęła powoli coś wystukiwać w klawiaturę.
-Marano, Marano...- mruczała pod nosem. Czy ona nie rozumie, że ja tu walczę o czyjeś życie?!- Marano.. Ah, tak. Panna Marano była umówiona na szesnastą dwadzieścia pięć- powiedziała, gapiąc się w monitor. Szybko spojrzałem na zegarek na ręce. Szesnasta dwadzieścia. Jeszcze nie weszła...
-Świetnie, przyszła już?
-Pana Marano zjawiła się tutaj jakieś dziesięć minut temu...
-Gdzie jest teraz?- spytałem, przerywając jej.
-... wraz z siostrą- kontynuowała, rzucając mi wściekłe spojrzenie.
-Z Vanessą, tak wiem!- warknąłem.- Gdzie jest teraz?!
Na twarzy tej starej ropuchy pojawił się nagle chytry uśmieszek.
-Siostra panny Marano uprzedziła mnie, że ktoś się może zjawić. Nakazała bym nikogo nie informowała o wszelkich sprawach dotyczących ich dzisiejszej wizyty. Powiedziała, że nie chce nieproszonych gości, a każdy kto zapyta o pannę Marano jest takowym- zakończył, dobitnie akcentując słowo "każdy".
-Ale... ale to jej siostra to powiedziała. Laura jest pacjentką, ona nie może...
-Panna Marano zatwierdziła nakaz- przerwała mi, ponownie posyłając wredny uśmiech.
Do szpitala wpadła Rydel, a zaraz za nią Riker. No tak... niepotrzebnie liczyłem, że zostanie w samochodzie.
-Ross, co jest?- spytała mnie siostra.
-Ta gnida nie chce mi nic powiedzieć- powiedziałem na tyle głośno żeby "ta gnida" usłyszała. Paskudny uśmiech znikł z jej jeszcze gorszej twarzy, którą następnie schowała za papierami.
-Ross- skarciła mnie Delly, po czym zwróciła się w stronę starej ropuchy.- Przepraszam... Amm, przepraszam panią.
-Tak?- spytała niechętnie recepcjonistka, wychylając swój paskudny ryj zza dokumentów.
-Bo nasza bliska przyjaciółka, Laura Marano miała tu dziś być i...
-Panna Marano nie życzy sobie gości- warknęła i schowała się z powrotem.
-Ale Laura...
-Nie życzy sobie żadnych gości- powtórzyła i odwróciła się do nas, dając znak byśmy już sobie poszli. Odeszliśmy kawałek dalej.
-Ale nic z niej nie wyciągnąłeś?- spytała mnie z nadzieją Rydel.
-Wiem, że dziewczyny już przyszły, a Laura ma zabieg za... Trzy minuty!- odpowiedziałem, zerknąwszy na zegarek.
-Chwila, chwila- przerwał nam Riker.- Jesteśmy tu z powodu Laury, tak?- zdziwił się.- Ale co...
-Nie teraz- przerwałem mu.- Delly, ja muszę ją znaleźć. Z czy bez pomocy tej ropuchy- wskazałem w stronę recepcji.
To powiedziawszy rzuciłem się w głąb korytarza. Zacząłem biec po budynku szukając Laury, a Rydel i Riker pobiegli w inną stronę. Jakby co mieli mi dać znać, że je znaleźli przez telefon.
Co chwilę patrzyłem na zegarek, widząc jak mało czasu mi pozostało.
Dwie minuty... Półtorej... Minuta... Czterdzieści sekund... Trzydzieści... Dwadzieścia... Dziesięć.. Dziewięć.. Osiem.. Siedem.. Sześć.. Pięć.. Cztery.. Trzy.. Dwa.. Jeden.. Wybiła szesnasta dwadzieścia pięć. Mając nadzieję, że Laura nie wejdzie punktualnie, szukałem dalej. I wtedy skręciłem w lewo i wpadłem na swoje rodzeństwo. Stali i gapili się w ścianę.
-Ej, co wy robicie?!- krzyknąłem zdenerwowany i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że w miejscu, w które się wpatrują, widnieje mapa szpitala.
-To jest dwa piętra wyżej, drugi korytarz w lewo- rzuciła Rydel i natychmiast zerwaliśmy się z miejsca. Tylko Riker został przy mapie. Zapewne żeby obczaić gdzie biegniemy, żeby dowiedzieć się jaki to dział i domyślić się po co tam biegniemy.
Byliśmy już prawie na miejscu.. Jeszcze tylko zakręt i..
Zobaczyłem je. Laurę rozmawiającą z jakimś lekarzem i Vanessę stojącą z boku, przyglądającą się ich rozmowie. Wyglądały jak dwa nieszczęścia. W byle jakich dresach, poobciąganych swetrach, porozsypywanych kokach i ze spuchniętymi oczami. Laura... Jak ja mogłem?
Wtedy Marano zaczęły wchodzić za doktorem do środka jakiegoś pomieszczenia.
-Laura!- krzyknąłem ile sił w płucach i zacząłem biec w ich stronę. Osiemnastolatka podskoczyła przestraszona i odwróciła się w moją stronę, a w jej oczach pojawił się strach. Ledwie zauważalnie wyszeptała moje imię.- N.. Nie rób tego!- krzyczałem. Nie przestawałem biec. Już byłem prawie przy niej. Już miałem ją złapać i nie pozwolić jej nigdzie wejść, gdy Vanessa zagrodziła mi drogę.
-Zostaw ją- rozkazała łamiącym się głosem.- Słyszysz, idź stąd Ross. No idź!
-Nie. Laura, nie rób tego! Proszę cię nie wchodź tam! Nie rób tego!- krzyczałem w stronę przerażonej dziewczyny.
-Laura nie rób tego- poprosiła ją stojąca obok Rydel.
-Przestańcie!- zarządziła Vanessa.- Zostawcie ją w spokoju! Jej dziecko, jej decyzja.
-Ale moje też!- warknąłem.- Nie pozwolę go zabić!
-Ale to nie ty będziesz musiał znosić to poniżenie co ona jeśli go nie usunie!
-Nie będzie musiała znosić żadnego poniżenia!- zaprotestowałem.
-Tak?!- zakpiła Van.- To niby jak zareagują jej wszyscy fani, co?! Co powiedzą nasi rodzice?! Tak w ogóle dziękuję ci Rydel, że go poinformowałaś!- syknęła do mojej siostry.- I gratuluję, że się domyśliłaś! Może chcesz za to medal?! No pięknie, a on co tu robi?!- warknęła patrząc w coś za nami. Odwróciłem się i napotkałem bladego Rikera, stojącego na końcu korytarza.- Mu też powiedziałaś?!- krzyknęła do Delly.- Może całą rodzinkę poinformowałaś?!
-Zamknij się Vanessa- rzuciłem.- On nas tylko podwiózł.
-O co tu chodzi?!- doszedł nas krzyk najstarszego, który w tym momencie do nas biegł.
-Nie teraz- powiedziała Rydel.
-Nie! Chcę wiedzieć, co do jasnej cholery robimy na tym dziale! I dlaczego są tu Marano?!- w tej chwili do nas dobiegł, spojrzał na Van i zachłysnął się powietrzem.- Matko, kochanie co ci się stało?
-Nic, ja..
-Laura!- wrzasnąłem. Całkiem o niej zapomniałem. Tak się pochłonęliśmy w kłótni, że zapomnieliśmy o najważniejszej osobie. Wyrwałem się Vanessie, która mocno mnie złapała, próbując nie dopuścić mnie do swojej siostry i podbiegłem do bladej Laury.- Laura, proszę cię nie rób tego!- chwyciłem ją za ręce, które swoją drogą były okropnie zimne.- Błagam nie wchodź tam! Nie zabijaj go, proszę...
-Ross, ale..
-Laura nie możesz tego zrobić.. To jest nasze dziecko i nie możesz go zabić...
-Panną Marano- powiedział lekarz.- Mam dziś jeszcze paru pacjentów. Musi pani już wchodzić lub odpuścić ten zabieg.
-Laura..- szepnąłem, a po moich policzkach popłynęły łzy.
-Ross ja..- wyciągnęła swoje ręce z mojego uścisku.- Przepraszam- powiedziała i weszła z lekarzem na salę.
W tej chwili nie potrafiłem nawet stać. Osunąłem się na podłogę i płakałem zgięty w pół. Czemu do tego dopuściłem? Zawsze wyobrażałem sobie, że w przyszłości będę mieć żonę i dzieci i będziemy jak moja rodzina- nierozłączni. Tylko, że moja żona nie miała jeszcze wtedy twarzy. Ale kiedy usłyszałem z ust Rydel, że Laura jest w ciąży, najpierw się przeraziłem. A potem przed oczami stanął mi ten obrazek. Może Laura nie byłaby żoną, ale... Zawsze chciałem mieć dzieci. Tak wiem, że mam dopiero osiemnaście lat i jestem jeszcze za młody, ale dziecko byłoby już teraz. Jakoś byśmy to z Laurą przetrwali. A tym czasem ona to dziecko usunie... Z-zabije... Zamorduje...
Ktoś dotknął mojego ramienia. Podniosłem głowę i zobaczyłem przez łzy twarz Rydel. Dalej stał Riker obejmujący również płaczącą Vanessę. Delly przykucnęła, żeby być na przeciw mnie.
-Zrobiłeś co mogłeś- powiedziała cicho, starając się nie wybuchnąć płaczem. Ale ja za dobrze ją znałem aby nie wiedzieć, że najchętniej wypłakałby sobie to wszystko w poduszkę. Przytuliłem ją.
-D..Delly jja.. Jjaaa taak chciiał...- nie potrafiłem nawet dokończyć. Łzy mi nie pozwoliły. Siostra pogłaskała mnie po głowie. Potem pomogła wstać. Odwróciliśmy się od drzwi i ominęliśmy Rika i Vanessę. A wtedy...
-Ross...- usłyszałem cichy głos. Natychmiast odwróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni.- Ja nie potrafię- powiedziała Laura. Rzuciłem się w jej stronę i natychmiast ją przytuliłem. I nie chciałem puszczać. Udało się... udało...
~*~
Ogólnie chciałabym wam tylko powiedzieć, że przed nami jeszcze tylko dwa rozdziały.
Znaczy w sumie jeden. Bo... ten drugi będzie takim epilogiem. Bo teraz będzie taki skok w przyszłość, a potem drugi skok w przyszłość. To do następnego rozdziału ;)